- Czynimy zdecydowany krok, podpisując wniosek Ukrainy o przyspieszoną akcesję do NATO - ogłosił prezydent Ukrainy w specjalnym klipie wideo opublikowanym w mediach społecznościowych 30 września po południu. Wołodymyr Zełenski występuje w nim razem z przewodniczącym Rady Najwyższej Ukrainy Rusłanem Stefanczukiem i premierem Ukrainy Denysem Szmyhalem. Cała trójka na nagraniu podpisuje wspomniany dokument. Później na oficjalnej stronie internetowej ukraińskiego prezydenta pojawiła się jeszcze odezwa do "ukraińskich obywateli, przyjaciół i sojuszników". "Widzimy, kto nam zagraża. Kto jest gotów zabić i okaleczyć. Który w celu rozszerzenia swojej strefy kontroli nie poprzestaje na żadnej dzikości. 24 lutego przeprowadzono pierwszy atak na Ukrainę na pełną skalę. Pierwszy! Rosja nie zatrzymałaby się u naszych granic, gdybyśmy jej nie zatrzymali. Inne kraje zostałyby zaatakowane. Kraje bałtyckie, Polska, Mołdawia i Gruzja, Kazachstan..." - czytamy w komunikacie. Drzwi do NATO otwarte, ale... Decyzja ukraińskich władz nie ma w sobie nic z przypadku. To bezpośrednia odpowiedź na ogłoszoną na Kremlu również 30 września bezprawną aneksję czterech ukraińskich obwodów: chersońskiego, donieckiego, ługańskiego i zaporoskiego. - Będziemy bronić naszej ziemi wszelkimi siłami i środkami, jakimi dysponujemy, zrobimy wszystko, aby zapewnić bezpieczne życie naszemu ludowi. To jest wielka misja wyzwoleńcza naszego narodu - oznajmił rosyjski prezydent Władimir Putin. Jednocześnie złożył Ukrainie osobliwą propozycję zakończenia wojny: - Ukraina musi uszanować wynik referendów w tych czterech regionach. Tylko to może być drogą do pokoju. Zachód ostro i jednoznacznie skrytykował decyzję Kremla o aneksji ukraińskich terytoriów, podkreślając przy tym, że nigdy nie uzna zawłaszczenia przez Rosję czterech obwodów. Jednocześnie decyzja Kijowa o złożeniu wniosku o przyspieszoną akcesję do NATO wywołała w Sojuszu mieszane reakcje. Sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg zapewnił, że "drzwi do NATO są otwarte", ale podkreślił również, że "decyzja o członkostwie w NATO musi być podjęta przez 30 państw sojuszniczych na zasadzie konsensusu". Osiągnięcie tego konsensusu wcale nie będzie proste. Rachunek sumienia Unii NATO to tylko jedna strona medalu. Ukraina postawiła wszystko na kartę zachodnią, bo przed złożeniem wniosku o przyspieszoną akcesję do Sojuszu zrobiła, co tylko mogła w celu zbliżenia się do Unii Europejskiej. W tym przypadku w drugiej połowie czerwca starania Ukrainy skończyły się nadaniem jej statusu oficjalnego kandydata do UE. Dla Kijowa to spory sukces - kryteria przystąpienia do UE są znacznie bardziej wyśrubowane niż w przypadku NATO, a cały proces negocjacji i akcesji trwa bez porównania dłużej - bowiem przynajmniej na papierze Ukraina została przez UE uznana za członka europejskiej rodziny. Już po tej decyzji UE, na początku lipca, w wywiadzie dla Interii Paweł Świeboda, były wiceszef Europejskiego Centrum Strategii Politycznej w Komisji Europejskiej, przyznał, że inwazja Rosji na Ukrainę "to na pewno był dla UE moment strategicznego przebudzenia". - Unia ma dzisiaj jasność, że model globalnej współpracy, opartej na międzynarodowym handlu i instytucjach wielostronnych mocno się skomplikował, żeby nie powiedzieć dosadniej - tłumaczył nasz rozmówca. To "strategiczne przebudzenie" widać było całkiem niedawno, podczas wrześniowego wystąpienia przewodniczącej Komisji Europejskiej w Parlamencie Europejskim. Ursula von der Leyen nie stroniła w nim od samokrytyki. - Mamy nauczkę z tej wojny. Trzeba było wsłuchać się w głosy wewnątrz UE, w Polsce, krajach bałtyckich, w całej Europie Środkowo-Wschodniej. Oni od lat nam mówili, że Putin się nie zatrzyma - przyznała wówczas niemiecka polityczka. Szefowa KE z aprobatą wypowiadała się jednak o reakcji Unii na agresję Kremla. - Europejczycy wykazali się odwagą, by zrobić to, co należało zrobić. Nasza Unia Europejska jako całość stanęła na wysokości zadania. Gdy tylko wojska rosyjskie przekroczyły granice Ukrainy, nasza reakcja było solidarna. Z tego możemy być dumni - oceniła. Von der Leyen zapewniła zabranych w Parlamencie Europejskim, że "to wojna o naszą energię. To wojna o naszą gospodarkę. To wojna o nasze wartości. To wojna o naszą przyszłość". - Chodzi o starcie autokracji przeciwko demokracji i stoję tu z przekonaniem, że z niezbędną odwagą i niezbędną solidarnością Putin upadnie, a Ukraina i Europa zwyciężą - podkreśliła. UE sama sobie winna Chociaż obecnie UE za sprawą wystąpienia von der Leyen bije się w pierś w kwestii Ukrainy oraz tragicznych skutków imperialnej polityki Kremla, nie brakuje głosów, że sama jest matką kryzysu, który obserwujemy od 24 lutego. A prawdę mówiąc - od 2014 roku. Dużo miejsca poświęciła temu zagadnieniu w niedawnym wywiadzie dla Interii prof. Aleksandra Hnatiuk. Jej zdaniem gdyby UE w 2004 roku stworzyła Ukrainie klarowną perspektywę dołączenia do UE, losy zarówno Ukrainy, jak i samej UE czy jeszcze szerzej Europy potoczyłyby się zupełnie inaczej. - To był zasadniczy błąd ze strony UE. Rok 2004 to nie tylko rozszerzenie UE i przystąpienie do niej Polski, ale także pierwsza fala wielkich protestów w Ukrainie - wystąpienie w obronie demokracji oraz przeciwko sfałszowanym wyborom i próbą narzucenia rosyjskiego kandydata Wiktora Janukowycza - przypomniała na łamach naszego portalu ukrainistka. Przed niemal 20 laty nikt Ukrainie drzwi do UE nie uchylił. - Nikt nie chciał mówić o europejskiej perspektywie, zaproponowano zamiast tego "partnerstwo wschodnie". Dzisiaj mamy tego skutki. Oczywiście można było jeszcze ratować sytuację w końcu 2013 roku bardziej zdecydowaną postawą, ale wówczas UE była już tak rozmiękczona polityką rosyjską, że po prostu nie była gotowa do tego rodzaju gestów - zauważyła. Problemy, które nie znikają Po rosyjskiej inwazji na Ukrainę spojrzenie Unii na ten kraj uległo zmianie. Nie od razu i nie w przypadku wszystkich krajów członkowskich zmieniło się w tym samym stopniu, ale fakt pozostaje faktem. To dlatego na szczycie Rady Europejskiej pod koniec czerwca tego roku unijni liderzy zdecydowali o nadaniu Ukrainie statusu oficjalnego kandydata do UE. Był to niezaprzeczalny sukces Ukrainy, ale również gest dziejowej odpowiedzialności i geopolitycznej mądrości ze strony samej UE. I to mimo że konsensus w tej kwestii wykuwał się długo i w bólach. Decyzja Rady Europejskiej stanowiła pierwszy, ale jakże ważny, krok do wyrwania na dobre Ukrainy z rosyjskiej strefy wpływów i uczynienia z niej pełnoprawnej części Zachodu. Nadanie statusu oficjalnego kandydata do UE nie zmienia jednak faktu, że w sprawie europejskiej przyszłości Ukrainy Unia jest podzielona. Mimo prawie siedmiu miesięcy wojny nadal nie brakuje w UE państw, które nie chcą rozszerzenia UE o Ukrainę. Mówił o tym wprost w wywiadzie dla Interii będący na czerwcowym szczycie Rady Europejskiej wiceszef MSZ Marcin Przydacz. - To prawda, że jest wiele państw Europy Zachodniej, które bardzo sceptycznie podchodzą do ewentualnego przyłączenia Ukrainy do UE i artykułują to niekiedy dość wyraźnie, a niekiedy tylko w kuluarach - przyznał polityk. Podkreślił też, że Polska, jako jeden z głównych adwokatów interesów Ukrainy w UE, ma swoją strategię radzenia sobie z oporem unijnych partnerów. - W interesie Polski jest przełamywanie tego oporu i uzyskiwanie trochę jak w futbolu amerykańskim kolejnych metrów przybliżających nas do celu. Tu też chodzi o przesuwanie granicy krok po kroku. Taką strategię w tym momencie przyjęliśmy. Jeśli jest możliwe osiągnięcie danej decyzji na tym etapie, to trzeba ją osiągnąć nawet, jeśli nie ma się pewności, jak daleko jeszcze uda się dotrzeć - tłumaczył minister Przydacz. Sceptycyzmu we wrześniowej rozmowie z Interią nie ukrywał również Witold Jurasz. - Obawiam się, że jeżeli mówimy o integracji z Zachodem rozumianej jako eurointegracja, to będzie bardzo długi proces. To nie jest kwestia woli politycznej, tylko pewnych przemian, które muszą nastąpić - analizował były dyplomata, a obecnie dziennikarz specjalizujący się w politycy międzynarodowej. Jakie argumenty wysuwają przeciwnicy akcesji Ukrainy do UE? Zacząć można od tych najbardziej oczywistych, ale też najbardziej formalnych. Bezspornym faktem jest, że Ukraina nie spełnia aktualnie, a zapewne nie spełni jeszcze przez długie lata, tzw. kryteriów kopenhaskich, czyli zbioru gospodarczych i politycznych warunków, których realizacji oczekuje się od nowego członka Wspólnoty. Kijów wciąż ma ogromne problemy z korupcją, oligarchizacją gospodarki oraz życia publicznego, a także praworządnością. Jeszcze przed wojną stan ukraińskiej gospodarki nie pozwalałby jej konkurować na równych prawach na wspólnym unijnym rynku. Po 24 lutego sytuacja w tym obszarze z oczywistych względów dramatycznie się pogorszyła. Przeciwnicy akcesji Ukrainy wskazują, że kraj ten jest obecnie w stanie wojny, a ponadto nie kontroluje całości swojego terytorium. Przyjęcie takiego kandydata w szeregi UE byłoby precedensem na niespotykaną dotąd skalę. Na obronę Ukrainy można powiedzieć, że już nadanie statusu kandydackiego państwu pogrążonemu w wojnie było odstępstwem od sztywnych unijnych reguł. Sojusznicy Kijowa argumentują więc, że niezwykłe okoliczności powinny skłonić Brukselę do ustanowienia kolejnego precedensu. Na liście zastrzeżeń wobec przyjęcia Ukrainy do UE pojawia się też... wątek polski. Sceptycy ukraińskiej akcesji podają przykład Polski i Węgier jako krajów, których przyjęcie w szeregi UE odbiło się Wspólnocie czkawką ze względu na liczne konflikty rządów tych państw z Brukselą oraz nieprzestrzeganie fundamentalnych unijnych zasad i wartości. Wysuwający ten argument podkreślają, że Ukraina jest jeszcze bardziej obca UE, jeśli chodzi o dorobek prawny, obywatelski i aksjologiczny, co niesie ze sobą poważne ryzyko, że z czasem przysparzałaby Brukseli tylu problemów co w ostatnich latach Polska i Węgry. Jest też jeszcze kwestia, która bezspornie odgrywa w dyskusji nad członkostwem Ukrainy w UE istotną rolę, ale o której oficjalnie się nie mówi. Chodzi o zmianę układu sił w Unii. Obecnie o kursie Wspólnoty decyduje w dużej mierze tandem Paryż-Berlin. W przypadku dołączenia Ukrainy do UE - przed wojną kraj ten liczył ponad 44 mln mieszkańców, byłby więc piątym najludniejszym w UE - Kijów zyskałby spore wpływy w unijnych instytucjach. To zaś mocno przechyliłoby szalę wpływów we Wspólnocie na stronę Europy Wschodniej i krajów tzw. nowej UE. W brukselskich kuluarach mówi się nawet o powstaniu osi Warszawa-Kijów, która miałaby być alternatywą dla dominacji Francji i Niemiec. To, z oczywistych względów, nie podoba się krajom, które dzisiaj mają w UE najwięcej do powiedzenia (nie tylko Francji i Niemcom).