Spotykamy się na zachodzie Ukrainy, prawie 1300 km od ich rodzinnego miasta, tu są już bezpieczni. - Mariupola już nie ma. Został zniszczony prawie w stu procentach - mówią. Inna, Anton i Petro przez trzy tygodnie ukrywali się w piwnicy. - Było nas tam 20 osób - dodaje Petro. W końcu zdecydowali się na ucieczkę z oblężonego przez Rosjan miasta. Mariupol, piękne miasto portowe we wschodniej Ukrainie, od ponad miesiąca oblężony jest przez Rosjan. Tym udało się zająć przedmieścia, jednak miasto nadal walczy. Życie toczy się pod nieustannym ostrzałem. - Nad głowami latają samoloty, po ulicach jeżdżą czołgi, dom sąsiadów został zbombardowany. Cały czas jest głośno, okropnie głośno - opowiada Anton. "Wszędzie leżą ludzie, trupy" Rosjanie bombardują domy mieszkalne, szpitale, fabryki, przedszkola i szkoły. Zbombardowali też teatr przekształcony w schron dla mieszkańców, gdzie ukrywało się 1200 osób - zginęło ponad 300 z nich, co czwarta osoba. Ukraińskie władze mówią, że przy budynku umieszczono ogromny napis "dzieci", nie dało się go nie zauważyć. Rosjanie wiedzieli kogo zabijają. Zbombardowali lokalną pływalnię, gdzie były kobiety i dzieci, i szpital położniczy. Według ukraińskich źródeł 90 procent zabudowań miasta zostało zniszczonych, połowa całkowicie zrównana z ziemią. Uchodźcy z Mariupola mówią, że ciała zabitych leżą na ulicy. Nie ma kto i jak ich pochować, bo miasto jest pod ciągłym ostrzałem. - To straszne. Co innego mogę powiedzieć? Mieszkałem w dzielnicy Kurczatowo w 9-piętrowym bloku. Tam teraz wszystko zniszczone, spalone, straszny widok. Wszędzie leżą ludzie, trupy - relacjonuje Anton. - Ludzie je nakrywają, czasami zawijają w dywany i znoszą w jedno miejsce, żeby tak w różnych miejscach nie leżeli. Ale czasem nie nadążają. Przy każdym bombardowaniu jest taka siła, że ludzie... oni wypadają z okien, rozumiecie? I nie ma czasu zebrać ciał - mówi Inna i płacze. - Groby są na każdym podwórku. My też pochowaliśmy starszego pana, sąsiada, wykopaliśmy mu grób w ogródku i tam go zostawiliśmy - opowiada kobieta. Oficjalnie w Mariupolu zginęło 5 tys. cywilów. Lokalne władze mówią, że liczba ta jest znacznie wyższa. - Ludzie wychodzili przysiąść na ławeczce i tak umierali, w takiej pozycji. Uciekali z Mariupola z bagażami, upadali i tak już zostali. Tych ciał leżących było mnóstwo... Ja nie wiem, ile tysięcy - mówi Inna. "W wannie topiliśmy śnieg" Mariupol jest odcięty od prądu, wody, gazu i sieci. Brakuje jedzenia i leków. Rosjanie nie dopuszczają do Mariupola konwojów humanitarnych. Mieszkańcy ukrywają się w piwnicach, wychodzą jedynie w poszukiwaniu pożywienia i wody. Tak przez ostatnie trzy tygodnie żyli Inna, Anton i Petro. - Ja całe życie mieszkałem w Mariupolu - opowiada Petro. - Jak wyglądało moje życie przez ostatnie tygodnie? Przy huku bomb, pod ostrzałem, w zimnie, bez prądu, gazu. Temperatury były minusowe, na początku grzaliśmy małym piecykiem - "kozą", potem już nie było jak. Wychodziliśmy tylko po wodę. Na końcu naszej ulicy był taki płytki rów i na jego dnie zbierała się woda, tam chodziliśmy. Jak się woda skończyła, to chodziliśmy po mieszkaniach i spuszczaliśmy wodę z kaloryferów, gotowaliśmy ją i czyściliśmy. Ukraina: Nieznane losy około 400 osób z Hostomla - Na początku w kranie była jeszcze woda, ale w końcu zaczęła lecieć brudna, rdzawa i już jej nie mogliśmy pić. Potem spadł śnieg. Na ulicy znaleźliśmy starą wannę i w niej go topiliśmy. Jak zniknął śnieg, to piliśmy wodę z grzejników - dodaje Inna. - Niedaleko naszego domu była studnia, ale byliśmy tam tylko raz. Sąsiedzi pojechali i zostali zastrzeleni, więc już tam nie jeździliśmy. Wychodziliśmy w nocy, łamiąc godzinę policyjną, żeby coś ugotować. Tylko dorośli, dzieci nie wychodziły. Przychodzili sąsiedzi, opowiadaliśmy sobie kto ocalał, kto nie - mówi kobieta. "Strzelają każdego dnia" - Rosjanie strzelają każdego dnia, strzelali, kiedy wyjeżdżaliśmy. Tam ciągle trwa walka, wyrywaliśmy się z miasta pod gradem kul - mówi Petro. Uciekli na własną rękę. Bo chociaż Rosjanie wielokrotnie zapowiadali, że zawieszą ogień i otworzą korytarze humanitarne, umożliwiające mieszkańcom Mariupola ewakuację, to zbyt często nie dotrzymywali słowa i strzelali do uciekających. Albo przechwytywali ich i wywozili w głąb Rosji. Zresztą Inna mówi, że o korytarzach humanitarnych i tak mało kto z mieszkańców wiedział. - Nie było łączności, nie mieliśmy sieci, telefonów, internetu. Żadne wiadomości do nas nie docierały - wyjaśnia. Rosyjscy żołnierze oskarżani o grabieże. Wysyłają do domów ogromne paczki Na własne ryzyko utworzyli kolumnę samochodów, żeby wyjechać z miasta. - To było siedem czy dziesięć aut. Wyjazd jednego samochodu jest nierealny, zostałby od razu ostrzelany. Jeśli jest nas więcej, ktoś się zawsze przebije. Dzieci wyjechały w samochodzie przed nami, potem nasi przyjaciele. Mieliśmy szansę pół na pół, że przeżyjemy, strzelali do nas, ale udało nam się wydostać - opowiada Inna. Przyjaciele, którzy wyjechali z Mariupola dwie godziny po niej, już nie mieli takiego szczęścia. Zostali ostrzelani, wielu zginęło. "Chcemy tylko żyć" Półtora miesiąca temu Inna, Anton i Petro żyli całkiem zwyczajnie. - Nie prosiliśmy o tę wojnę, nie chcemy wojować. Chcemy tylko przeżyć i żyć. Tak pięknie jak żyliśmy - Inna nie potrafi powstrzymać łez. - Nie trzeba nas było od nikogo wyzwalać. Żyliśmy bardzo dobrze, a teraz zostaliśmy z niczym. Powiedzcie, dokąd mamy teraz pójść? - pyta. Nowe sankcje USA na Moskwę. Zakazują inwestycji w Rosji - Co mogę powiedzieć innym narodom? Przyjmujcie swoich ukraińskich przyjaciół. Pomagajcie im w każdy możliwy sposób. Mogę wam wiele opowiedzieć, ale to trzeba zobaczyć na własne oczy, żeby zrozumieć, co każdy z nas przeżył. Lepiej to raz zobaczyć niż tysiąc razy usłyszeć. To trudne czasy, bardzo trudne... I tak trudno o tym mówić. W piwnicach oblężonego Mariupola nadal pozostaje 200 tys. osób. Jowita Kiwnik Pargana, Redakcja Polska Deutsche Welle