Nad ranem 25 marca br. z Kijowa zaczęły napływać hiobowe wieści. Wydawało się, że doszło do gigantycznej katastrofy, wywołanej rosyjskim ostrzałem rakietowym. Szybko okazało się, że zniszczenia i straty w ludziach są niewielkie. Skąd więc panika, którą napędzili sami kijowianie i przebywający w ukraińskiej stolicy przedstawiciele mediów? Z zaskoczenia. System alarmowy włączył się w ostatniej chwili - tuż przed uderzeniem rakiet. Obrona przeciwlotnicza zaspała? Nie, Rosjanie użyli pocisków hipersonicznych Cyrkon, które nadleciały nad Kijów z kilkukrotną prędkością dźwięku. Dlatego czas na reakcję był tak krótki. Rosja korzysta z Cyrkonów Z okupowanego Krymu wystrzelono trzy cyrkony. Dwa z nich zostały zestrzelone przez ukraińską OPL. A mówimy o rosyjskiej Wunderwaffe, cudownej broni - w tym przypadku rzekomo "niezestrzeliwalnej". Bo czy można strącić coś, co mknie z prędkością 9-11 tys. km/h? Ano można, czym Rosjanie nie powinni być zaskoczeni. W swoim arsenale Moskale mają jeszcze inne pociski hipersoniczne - Kindżały. Te - w przeciwieństwie do Cyrkonów wystrzeliwanych przez okręty bądź wyrzutnie naziemne - zrzucane są z samolotów. Pędzą równie szybko, stały się więc dla rosyjskiej propagandy kolejnym "anałogiem-w-miru-niet" - systemem broni niemającym odpowiednika w świecie. Owa fraza zawsze pada w takim kontekście bądź w taki sposób, by nie pozostawić złudzeń, że chodzi o najlepsze uzbrojenie na planecie. Kindżałami straszono Zachód przed pełnoskalową wojną w Ukrainie - przerzucając samoloty-nośniki (MiG-i-31) do obwodu królewieckiego - w realiach konfliktu na Wschodzie miały one "wchodzić jak w masło" w ukraińskie instalacje obronne i infrastrukturę krytyczną. I wchodziły - aż na teatrze działań wojennych pojawiły się amerykańskie wyrzutnie Patriot. Pochodzące zza oceanu systemy OPL regularnie zbijają Kindżały. 25 marca nieźle poradziły sobie także z Cyrkonami. Znów zatem rosyjska Wunderwaffe okazała się nie taka "wunder" w konfrontacji z zachodnim systemem uzbrojenia. Co warto podkreślić - nienajmłodszej daty, wszak ukraińskie Patrioty prezentują poziom sprzed kilkunastu lat. (Nie tak) triumfalne cechy W maju 2023 roku Moskwa wysłała do Londynu i Paryża ostre noty, domagając się odstąpienia od pomysłu dostarczenia Ukrainie pocisków manewrujących Storm Shadow (SCALP wedle nomenklatury francuskiej). U podłoża tej interwencji leżał autentyczny lęk Rosjan. Storm Shadowy lecą na odległość 300 km i przeznaczone są do rażenia punktów dowodzenia, centrów logistycznych, baz lotniczych oraz elementów krytycznej infrastruktury. Wiosną 2022 roku pojawienie się na ukraińskim froncie amerykańskich wyrzutni Himars najpierw zdemolowało rosyjską logistykę, a później solidnie ją pokomplikowało, gdyż zmusiło Rosjan do odsunięcia składów na odległość 100 km od linii frontu. Wejście do akcji brytyjsko-francuskich rakiet oznaczałoby nie tylko kolejne dotkliwe zniszczenia, ale i następny kłopotliwy w konsekwencjach odskok baz logistycznych i centrów dowodzenia. Stanowcze "prośby" Moskwy zignorowano, a pociski - którymi Ukraińcy zaczęli regularnie ostrzeliwać instalacje militarne na okupowanym Krymie - szybko dowiodły słabości innej rosyjskiej cudownej broni. Jakiej? Przez dekady wśród zachodnich militarnych analityków panowało przekonanie, że Moskwa ma doskonałą obronę przeciwlotniczą. Sądzono wręcz, że stolica imperium jest najlepiej chronionym od zagrożeń "z góry" miastem świata. W ostatnich latach najważniejszy element tego "parasola" stanowił system S-400. "Triumf" jak go nazwali Rosjanie, by podkreślić domniemane cechy tej broni. Krymu, podobnie jak Moskwy, bronią baterie S-400 - bronią tak, że Storm Shadowy już wielokrotnie raziły rosyjskie bazy, niszcząc m.in. kilka zacumowanych okrętów, w tym niezwykle cenną jednostkę podwodną (w momencie trafienia znajdującą się w suchym doku). Ukraińska destrukcja na półwyspie realizowana jest również przy użyciu bezzałogowców, to bezzałogowce wielokrotnie docierały i spadały na cele w Moskwie. Stołeczne S-400 - zaprojektowane do rażenia większych i szybszych obiektów - są wobec nich bezradne. Atrapa czy Armata? Czołg T-14 Armata jest w wielu obszarach nowatorską koncepcją. Gdyby powstał na Zachodzie, zapewne stanowiłby groźną i już dopracowaną broń. Używaną w skali może nie masowej, ale z pewnością też nie symbolicznej. Lecz T-14 to dziecko rosyjskiej zbrojeniówki, trawionej koszmarną korupcją, technologiczną i intelektualną zapaścią. Dość wspomnieć, że w 2015 roku zapowiedziano dostarczenie 2,3 tys. Armat w ciągu kolejnych sześciu lat, ale już dwa lata później zrewidowano tę liczbę do 100 sztuk. A ostatecznie i tak stanęło na z 20- paru czołgach - egzemplarzach prototypowych i przedseryjnych - które do dziś opuściły mury fabryki w Niżnym Tagile. Po ponad dwóch dekadach prac konstrukcyjnych i dziewięciu latach od stworzenia pierwszego pojazdu. Armata ma poważne problemy z układem napędowym - rosyjscy inżynierowie nie potrafią stworzyć dla niej nowoczesnego silnika. A to nie jedyny problem "rosyjskiej" konstrukcji. Celowo dałem tu cudzysłów, bo chodzi o optoelektronikę. Rosjanie nie byli w stanie wyprodukować własnej, korzystali więc z francuskich rozwiązań. Początkowo omijali sankcje (wprowadzone po aneksji Krymu), ale z czasem pozyskiwanie podzespołów stało się niemożliwe. Podobnie jak produkcja odpowiedniej jakości zamienników. Tymczasem czołg z nawet najlepszym pancerzem (a ten w Armacie chyba jest topowy), jeśli pozostanie "ślepy" czy "krótkowidzący", na pole bitwy się nie nadaje. Zdaje się, że Rosjanie mają tego świadomość, bo mimo buńczucznych zapowiedzi propagandy, dotąd Armaty nie pojawiły się w Ukrainie. Ostatnio przedstawiciele resortu obrony stwierdzili wręcz, że czołg jest "za drogi", by używać go w "specjalnej operacji wojskowej". Fakt, 50-letnie T-62 są znacznie tańsze. No i nadal jest ich dużo, w przeciwieństwie do modelu T-14, który dorobił się złośliwej przeróbki nazwy - z Armaty na Atrapę. Nieudane Terminatory Su-57 miał być rosyjską odpowiedzią na amerykańskie samoloty stealth - "niewidzialne", jak zwykło się pisać o nich w niefachowej prasie. Obniżona wykrywalność w wydaniu rosyjskim to przekrój radarowy czynny 5 tys. razy większy od tego, jakim może się pochwalić amerykański F-22. Raptora można rzeczywiście nie dostrzec na radarze, a Suchoj świeci jak maszyny starszej generacji, nieprojektowane z zamysłem "niewidzialności". Konstruktorzy Su-57 także bili głową w ścianę w kwestii silnika - ponoć udało im się ten problem rozwiązać. Tak czy inaczej, po 22 latach od uruchomienia programu i czternastu, jakie minęły od oblatania pierwszego prototypu, rosyjskie siły powietrzne mają najwyżej dwa tuziny tych "super-maszyn". Wedle moskiewskich źródeł, Su-57 zostały użyte do atakowania celów w Ukrainie, ale strzelały rakietami znad terytorium Rosji, poza zasięgiem ukraińskiej OPL. Znamienna ostrożność... W bój wysłano za to inne "anałogi-w-miru-niet" - ciężkie bojowe wozy wsparcia Terminator. Z założenia miały one współdziałać z czołgami i piechotą podczas walk w terenie zurbanizowanym. W prawdziwej wojnie okazały się za ciężkie, za mało manewrowe i niewłaściwie uzbrojone. Po tym, jak Ukraińcy zniszczyli jeden z wozów, reszta (3-4 sztuki) zostały szybko wycofane, a rosyjska propaganda przestała się nimi chełpić. Renta po ZSRR Nie zmienia to faktu, że Rosjanie mają nad Ukraińcami rozmaite przewagi techniczne. Dysponują strategicznym lotnictwem bombowym, które pozwala na rażenie głębokiego ukraińskiego zaplecza. Wystrzeliwane z bombowców pociski manewrujące latają na odległość do 2-2,5 tys. km, co pozwala samolotom na zachowanie bezpiecznego dystansu i niemal pełnej bezkarności (niemal, bowiem bazujące na lotniskach Tu-95 były już celem ataków dalekosiężnych ukraińskich dronów kamikadze). Mają Rosjanie przyzwoite śmigłowce szturmowe Ka-52. Operując poza zasięgiem ręcznych wyrzutni rakietowych, wyposażone w kierowane pociski przeciwpancerne Kamowy, stanowią poważne zagrożenie dla ukraińskich czołgów i bewupów, także zachodnich typów. Co prawda wszędzie tam, gdzie Ukraińcy podciągają klasyczne zestawy OPL, cudowne właściwości Ka-52 znikają, a one same spadają, ale obrońcy mają tu mocno ograniczone zasoby. Kolejnym rodzajem broni, który definiuje rosyjską skuteczność, są miny. A ściślej - pola minowe (należałoby napisać "ponadnormatywne"), za którymi skryli się Rosjanie na zajętych terenach. No i wreszcie mają Moskale drony, zapuszczające się do 40-50 km w głąb ukraińskiego terytorium. Ataki na bliskie zaplecze frontu mocno nasiliły się w ostatnich tygodniach, co gorsza, ich celem są najcenniejsze dla Ukraińców zasoby - zachodnie systemy artylerii dalekonośnej, mobilne stanowiska obrony przeciwlotniczej, radary, "złapane" podczas bazowania śmigłowce i samoloty. Dość powiedzieć, że w lutym i marcu br. Rosjanom udało się zniszczyć co najmniej dwie wyrzutnie Patriot, jedną Himars, kilka radarów, kilka śmigłowców i samolotów, kilkanaście sztuk - a wedle niektórych źródeł ponad 20 - samobieżnych armato-haubic, w tym polskich Krabów. Na domiar złego Ukraińcy wydają się być bezradni wobec tych ataków - Rosjanom udało się zabezpieczyć pracę własnych dronów rozpoznawczych. Od zawsze górowali nad przeciwnikiem w zakresie środków walki radio-elektronicznej (WRE), teraz tę przewagę powiększyli. Jeśli Ukraińcy nie przebiją się przez ten "bąbel", skazani będą na stopniowe wytracanie "rodowych sreber". Konkludując, rosyjskie atuty nie są żadną Wunderwaffe i w dużej mierze stanowią "rentę po ZSRR". Swoistym dziedzictwem Sowietu jest też bezceremonialne traktowanie własnych żołnierzy. Po prawdzie to właśnie ta ludzka masa i jej właściwości - zwłaszcza liczebność i karność na granicy bezwoli - stanowią najbardziej "cudowną" z rosyjskich broni. Marcin Ogdowski Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!