Godzina 6 rano, 24 dzień lutego, miasto Kropywnycki. Anastasiia Zaikina budzi się nakarmić swoją trzytygodniową córkę. Tak, jak zawsze, bierze telefon w dłoń. Na ekranie wyświetlają jej się wiadomości. "Jest wojna". - Sparaliżowało mnie. Natychmiast obudziłam męża. Zaczęliśmy rozmawiać o tym, co robić. Pierwsza myśl: uciekajmy. Tylko jak, kiedy na rękach mam trzytygodniowe maleństwo. Pojawiło się mnóstwo pytań i wątpliwości: Jak mamy wybrać się w 800-kilometrową podróż z tak małym dzieckiem? Czy w ogóle dojedziemy do granicy w momencie, w którym miasto stoi, bo uciekać chcą wszyscy? I najważniejsze: Czy przejedziemy przez granicę? Córka przecież nie ma jeszcze paszportu. - Powiedzieliśmy sobie: to długo nie potrwa. Postraszą nas, ale kolejnych miast nie zajmą. Na razie poczekamy - relacjonuje Anastasiia. I tak czekają do dziś. "Tu jest nasz dom" Alarm słyszą kilka razy dziennie. Na dostanie się do schronu lub piwnicy mają od 5 do 10 minut. - W naszym bloku piwnicy nie było. Szukanie schronienia w innych budynkach z małym dzieckiem na rękach nie wchodziło w grę. Przeprowadziliśmy się więc do dziadków. Mieszkają na pierwszym piętrze, mają piwnicę. Tu jest teraz nasze życie. Najważniejsze, że jesteśmy razem - opowiada Anastasiia. W mieście została cała rodzina Anastasii i jej męża - rodzice, rodzeństwo, dziadkowie, a także znajomi. Nikt nie chce uciekać. - Tu jest nasz dom. Tu jest nasza rodzina. Tu wszystko znamy. Tu wiemy, gdzie uciekać i gdzie się schować. Tu, nawet jeśli coś się stanie, mamy bliskich na wyciągnięcie ręki. I możemy się wspierać - wymienia kobieta. I podkreśla: - My mamy takie poczucie, że w naszym mieście nie ma niczego, na czym zależy Putinowi. Dzięki temu czujemy się względnie bezpiecznie. Liczymy na to, że tak pozostanie. Rodzina najważniejsza - Czy codziennie zastanawiamy się, czy dobrze robimy? Tak - przyznaje Anastasiia. Jednak teraz, nawet gdyby chcieli, nie mogą całą rodziną opuścić kraju. Mężczyźni musieliby zostać. - Oni nawet nie chcą wyjeżdżać. Mój tata mówi, że będzie walczyć o swoje miasto. Dziadkowie też nigdzie się nie wybierają. To ich słowa: przeżyliśmy już życie, już je zobaczyliśmy. Zostaniemy i będziemy się modlić, żeby bomba nie uderzyła w nasz dom. Anastasiia podkreśla: - Mogłabym wziąć córkę i mamę, bo wiem już, że nie potrzebujemy paszportów, a i córcia jest większa. Ale ja nie mogę tego zrobić. Nie mogę wyjechać bez męża. Choć wiem, że mąż byłby spokojniejszy wiedząc, że jesteśmy w Polsce, bezpieczne - przyznaje kobieta. Zaczyna płakać. - Rodzina jest dla mnie najważniejsza. Chcę widzieć mojego męża i rodziców, chcę, żeby mogli przychodzić do swojej wnuczki, przytulić ją. Oni żyją dla nas i dla niej - dodaje kobieta. Obawia się podróży do innego kraju. - Słyszę historie tych, którzy uciekają z większych miast. I dowiaduję się, że im się nie udaje. Ich samochody są ostrzeliwane i Rosjanie robią wszystko, by utrudnić im ewakuację. To są momenty, w których ja naprawdę po prostu boję się uciekać. Wyjazd do Polski to teraz ostateczność - podsumowuje Anastasiia. Z Kijowa do Irpienia W Ukrainie została też Elena. Przed wojną razem z mężem i dwójką dzieci mieszkali w Kijowie i Irpieniu. W Kijowie przebywali wtedy, kiedy jej mąż musiał pracować w biurze, a dzieci uczęszczały stacjonarnie do szkoły. W Irpieniu - podczas wakacji, a także w czasie, gdy nauka i praca w związku z koronawirusem odbywały się zdalnie. - W momencie inwazji Rosji na Ukrainę byliśmy w Kijowie. Obudziły nas eksplozje. Zrozumieliśmy, że musimy uciekać. Postanowiliśmy wyjechać do Irpienia. Kiedy pakowaliśmy samochód, słyszeliśmy bombardowania. Jeszcze stojąc przed samochodem wahaliśmy się, czy lepiej wyjechać z miasta, czy schować się w piwnicy. Postanowiliśmy ruszyć w drogę. Dopiero później okazało się, że był to strategiczny błąd - relacjonuje Elena. Osiem dni w piwnicy Dotarli do Irpienia. Mieli nadzieję, że to w tym mieście znajdą schronienie aż do momentu zakończenia wojny. - Dzieci bardzo płakały. Zadawały masę pytań o to, co będzie dalej. A ja nie mogłam znaleźć słów, żeby im odpowiedzieć. Moja córka miała atak paniki. Nie wiedziałam, jak ją uspokoić - przyznaje Elena. Przez następnych osiem dni większość czasu spędzili w piwnicy. Wychodzili tylko na chwilę wziąć prysznic i ugotować obiad. Cały czas słyszeli eksplozje. Elena powtarzała dzieciom: "To walczy nasze wojsko. Wygramy tę wojnę". Kiedy jeden z rosyjskich nalotów miał miejsce bardzo blisko domu Eleny, rodzina postanowiła znów uciekać. - Zdecydowaliśmy, że tak będzie bezpieczniej. Mimo że wiedzieliśmy już o cywilach, którzy zostali zabici podczas próby ucieczki z Irpienia. Z Irpienia na wschód Udało im się bezpiecznie opuścić miasto. Teraz mieszkają w zachodniej części Ukrainy. Mimo swoich doświadczeń nie zamierzają wyjeżdżać z kraju. - Staramy się żyć normalnie, kupujemy jedzenie, gotujemy, pracujemy, a dzieci się uczą. - Mój mąż nie może opuścić Ukrainy, a ja nie chcę go zostawiać. To tu żyliśmy i pracowaliśmy całe nasze życie, nie chcemy zaczynać od nowa za granicą. Nie planujemy na ten moment wyjeżdżać. Liczymy na zwycięstwo Ukrainy. Chcemy powrócić do naszych rodzinnych miast, do Kijowa, do Irpienia. I do życia sprzed wojny. - Jeśli sytuacja pogorszy się pod względem bezpieczeństwa, wyjadę z dziećmi z kraju. Mam jednak nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie - podsumowuje. Ciężarne, które chcą lub muszą rodzić w Ukrainie W Ukrainie pozostają też ci, którzy ze względu na swój stan zdrowia uciec nie mogą. W tym ciężarne kobiety. Według szacunków ONZ w Ukrainie jest obecnie 265 000 ciężarnych, z czego 80 tys. w ostatnim trymestrze. - W miarę możliwości, jeżeli w bezpieczny sposób mogą dostać się do Polski lub innego kraju, to to robią. Wiele z nich jednak decyduje się zostać i urodzić w Ukrainie. Część z nich jest do tego zmuszona przez okoliczności - mówi Interii Dorota Zadroga z Polskiej Misji Medycznej. - One przebywają w bardzo trudnych warunkach. Kilkukrotnie dziennie muszą opuszczać sale szpitalne i schodzić do schronu. Część szpitali przeniosła tam materace, poduszki, aby kobiety miały gdzie usiąść. Kobiety często w tych schronach też rodzą. To sytuacja, której w XXI wieku nigdzie byśmy się nie spodziewali. Jeżeli kobieta chce zostać i potrzebuje opieki medycznej, to robimy wszystko, aby te ośrodki działały, były wyposażone, a lekarze byli na miejscu i mieli czym pomagać - wyjaśnia nasza rozmówczyni. "To są ofiary wojny, ale nie będzie ich w statystykach" Podkreśla, że nie wiadomo na ten moment, ile dzieci już się urodziło, ani ile nie przeżyło ze względu na to, że nie miało zapewnionej opieki i warunków do tego, by je uratować. - Często te dzieci jedyne co mają to ciepło skóry matki. To nie zawsze wystarcza, kiedy poród jest ciężki i kobieta się wykrwawia. Niezbędny jest lekarz, tego nie da się rozwiązać dobrymi chęciami, potrzeba umiejętności i narzędzi. - To są ofiary wojny, ale nie będzie ich w statystykach. Nie zginęli w wyniku ataku, a przez to, że nie otrzymali należytej pomocy na czas - podkreśla Dorota Zadroga. Bez możliwości ewakuacji - Cichymi ofiarami wojny mogą zostać też osoby, które chciałyby wydostać się z kraju, ale są w takim stanie, że jest to nie do wykonania. Ewakuacji wymagają kobiety po ciężkim porodzie, noworodki, wcześniaki w inkubatorach, ale także chociażby osoby na terapii onkologicznej oraz ciężko ranni. Może ta ewakuacja byłaby możliwa, gdyby dostępnych było wystarczająco dużo karetek, których nie mamy - tłumaczy. I przypomina, że nawet jeśli znalazłyby się karetki, poruszanie się po terytorium Ukrainy jest trudne. - Same kilometry nic nie mówią, infrastruktura jest zniszczona, mosty wysadzone, a dodatkowe omijanie niektórych miast sprawia, że nigdy nie wiadomo, ile dana podróż zajmie. Poza tym cały czas pojawiają się ostrzeżenia o atakach i trzeba schodzić do schronu. Tak naprawdę tylko pojedyncze osoby w ciężkim stanie udaje się ewakuować - podsumowuje Dorota Zadroga z Polskiej Misji Medycznej. Dziś, 24 marca, mija miesiąc od początku inwazji Rosji na Ukrainę.