Kiedy udaje mi się z nim skontaktować, prosi by dać mu chwilę. - Czekaj, tylko otworzę oczy. Odsypiam nocną zmianę. Od 22 do 7 pracowałem. Pilnujemy tego, żeby ludzie przestrzegali godziny policyjnej, to najlepszy czas dla dywersantów, żeby przemieszczać się po mieście. Wczoraj było spokojnie. Sprawdziliśmy ze sto samochodów. Pięć osób musieliśmy zabrać "na bazę". Walczymy - opisuje nocny patrol 31-letni Piotr Cezariusz. Swoją walkę dzieli na trzy etapy. "Nawet nazw przejść granicznych z Ukrainą wtedy nie znałem" - Wszyscy mówili, że Putin nie zaatakuje, a jeśli już to tylko Donbas. Ja zajmuje się tradingiem, inwestuję na giełdzie. Czułem, że jak Putin mówi A, to i powie B, i będzie to konflikt na pełną skalę. Nawet pod to na giełdzie zagrałem, pod scenariusz wojny. I niestety się nie pomyliłem - opowiada Piotr. 26 lutego wypożyczył auto, zrobił zakupy, zaopatrzenie, kanapki i pojechał przed siebie. Zupełnie bez planu. Zaczął etap pierwszy. - Ja nawet nigdy nie byłem w Ukrainie. Szczerze? Nawet nazw przejść granicznych z Ukrainą wtedy nie znałem. Na Facebookowej grupie "Pomoc dla Ukrainy" poznałem 25-latka z Warszawy, który wcześniej walczył w Donbasie. Poprosił mnie, żebym go zawiózł na granicę, bo on musi wrócić na wojnę. Mówił, że nie może zostać w Polsce, chociaż ma tu pracę, dziewczynę, przyjaciół. Nie potrafił bezczynnie siedzieć, chciał walczyć - wspomina Piotr. Jeszcze wtedy nie wiedział, że zaraz poczuje to samo. Zaczął od "klasyki". Najpierw woził prowiant w okolice przejścia w Dorohusku. Stamtąd przywiózł pierwsze cztery osoby, które chciały się dostać do Bydgoszczy. - Bez snu, na nogach przez 30 godzin. Wiozłem wystraszone kobiety, które szeptały coś między sobą, nie do końca wiedziałem, jak się zachować. Dojechałem do domu wykończony. Spadło mi morale. Ale nie poddałem się. Pojechałem znowu. Po ewakuacji pierwszej rodziny z dzieckiem dostałem skrzydeł. Pierwszy raz w życiu poczułem się potrzebny, doceniony, spełniony. I zacząłem działać coraz prężniej - opowiada. Potem były kursy na dworzec w Chełmie. Wypożyczył trzy busy, zorganizował kierowców. - Pamiętam moment kiedy któryś z wolontariuszy krzyknął, że jest transport do Warszawy, ale nie podał liczby miejsc. Przed busem ustawiła się kolejka na 200 osób. Wszyscy próbowali na raz wsiąść do auta. Pierwszy raz poczułem bezsilność. Bo nie potrafiłem tym ludziom powiedzieć, że nie mogę ich wszystkich zabrać. Byłem na siebie zły, że tylko trzy busy zorganizowałem - wspomina mężczyzna. Łącznie przewieźli 500 osób. - Był taki moment kiedy w moim mieszkaniu spało 15 Ukraińców, a ja spałem w busie. Do dziś mieszkają u mnie dwie osoby. Ja jestem w Ukrainie, a oni opiekują się moimi psami - opowiada. Do samej Ukrainy miał nie wjeżdżać. Obiecał mamie. Ale tego słowa nie dotrzymał. Mówi, że nie mógł. "Po tym, co zobaczyliśmy w Buczy i Irpieniu, nic już nie było takie samo" Kiedy poczuł, że z tej strony granicy uchodźcy są już zaopiekowani, poszedł o krok dalej. Wypakowane pomocą busy zaczęły przekraczać polsko-ukraińską granicę. - Lwów. Pierwszy alarm bombowy. Udało nam się zabrać 20 osób z dworca i po dosłownie 10 minutach jak wyjechaliśmy, rosyjskie rakiety uderzyły w bazę paliwową we Lwowie. Płacz uwięzionych kobiet zapamiętam na zawsze - opowiada. Potem były ewakuacje z Łucka, Winnicy. - Ale była też Bucza, Irpień. Ostrzelane auta, dziury po kulach, ciała na ulicy. Po tym, co tam widzieliśmy, już nic nie było takie samo. Coraz bardziej mnie cierpienie tych ludzi przeszywało. Poczułem, że tym ludziom trzeba nie tylko pomagać, ale też ich chronić - wspomina 31-latek. I wtedy pojawia się pomysł na kolejny krok. Etap trzeci: Kamizelki koloodporne i kałasznikow pierwszy raz trzymany w ręku Tuż po wybuchu wojny prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski informuje, że jego kraj tworzy jednostki złożone z zagranicznych ochotników. Do legionu cudzoziemców mogą dołączyć teoretycznie także Polacy. Wymagana jest jednak zgoda ministra obrony narodowej w przypadku byłych żołnierzy Wojska Polskiego, bądź szefa MSWiA. - Wpisywałam w Google czy mogę dołączyć do ukraińskiej armii. Przeczytałem, że uzyskanie zgody nie jest takie łatwe. Więc 3 kwietnia postanawiam, że jadę spróbować bez niej. Konsekwencje? No cóż, jeśli ktoś z jakiegoś ministerstwa uzna, że zrobiłem coś złego, trudno. Teraz jest czas na walkę, a nie na zastanawianie się - mówi Piotr. Nie jedzie z pustymi rękami. - Skontaktowały się ze mną dziewczyny z USA. W ogóle poznałem przy tym pomaganiu tylu niesamowitych ludzi. Karolina z Irlandii, Patrycja ze Szwajcarii, Karolina, Lydia, Ela z USA. Dzięki dziewczynom udało się załatwić kamizelki kuloodporne ze Stanów. Wziąłem wojskowe zaopatrzenie i ruszyłem do Kijowa - opisuje. Po drodze 31-latek jedzie jeszcze na strzelnicę. - Bo ja nie miałem żadnego doświadczenia z bronią. Nie wiedziałem, jak obsłużyć kałasznikow albo broń typu Glock. Zrobiłem sobie trzygodzinne szkolenie pod Częstochową. Pierwszy raz miałem w ręku kamizelkę kuloodporną, pierwszy raz trzymałem w ręku karabin. Uczyłem się jak ładować AK 47, jak się go odbezpiecza, rozbiera, czyści - opowiada. Z tą wiedzą stawia się w Kijowie. - Wstępnie się zgodzili. Powiedzieli, że zrobią mi przeszkolenie, że mogę pomagać, stać na checkpointach. Ale broni nie dostałem. Stałem na patrolach z nożem. Po rozmowach z dowódcą powiedzieli, że broni mi jednak nie dadzą, bo nie mogą. Wiedziałem, że nie do końca tak to działa, bo poznałem tu Polaka, który też jest nieoficjalnie, ale broń dostał. Ale OK. Nie to nie. Wyjechałem - wspomina. - Byłem podłamany. Ale po drodze do Lwowa się uspokoiłem. I postanowiłem spróbować jeszcze raz. Znowu postawił na swoim. Bo we Lwowie sprawa nabrała zupełnie innego obrotu. - Od kilku dni pracuję dla ukraińskiej policji. Mam papiery, wpisują mnie w grafiki, dostaję broń krótką, długą. Pracuję na nocnych patrolach. Ukraińcy traktują mnie jak jednego z nich. Doceniam to, bo jeżeli major daje mi AK 47 z naładowanym magazynkiem, to on za tę broń jest odpowiedzialny - tłumaczy Piotr. Tak łatwo się tam dostać? Każdy może iść i pomagać policji? Kręci głową. I dodaje, że "chyba miał dużo szczęścia". Piotr w nocy chroni miasto i ludzi na patrolach, w dzień dalej pomaga. W poniedziałek rozdawał maluchom plecaki z maskotkami i słodyczami. - I to są te chwile, które chcę z tej wojny zapamiętać. Od początku próbuję robić jedną rzecz: skupiać się na rzeczach, które dają siłę. Gdybym koncentrował się na ciałach na ulicach, tobym pomógł dwa dni i skapitulował. Widzę to wszystko, ale skupiam się tylko na tych pozytywnych rzeczach. Na uśmiechu dziecka jak dostanie misia. Na działaniu. Żeby nie myśleć ciągle, że to jest wojna, to naprawdę się dzieje - dodaje. 49 dzień wojny w Ukrainie. "Czuć niepokój. Mówią, że zaraz zacznie się piekło" - Im więcej Rosja popełnia zbrodni, tym bardziej Ukraina jest zacięta. Oni mówią, że nie mogą oddać ani kawałka ziemi, bo to się na jednym kawałku nie skończy. Tutaj czuć niepokój. Że za cicho jest, a to znaczy, że coś wisi w powietrzu. Zaraz się zacznie piekło - tak opisuje panujące wśród walczących nastroje. Co się stanie, kiedy przyjdzie mu strzelać? - Nie chcę zgrywać bohatera, ale wiem, że jeżeli przyjdzie mi bronić moich ludzi z patrolu, albo trafimy na dywersantów, to tej broni użyję. Jestem na to psychicznie przygotowany. To nie jest tak, że ja się palę do tego, żeby zacząć do ludzi strzelać. Ale wiem, że w odpowiednim momencie będę na to gotowy i to zrobię - twierdzi. I zaraz dodaje: - Gdyby ktoś pół roku temu powiedział mi, że w kwietniu będę siedział z "kałachem" na kolanach we Lwowie, to popukałbym się w głowę i pomyślał, że zwariował. Ale wojna zmieniła wszystko. Zaraz będą święta. Wiem, że niektórzy obcokrajowcy wyjeżdżają. Ja nie wracam do domu. Nie umiem świętować, kiedy tu giną ludzie. Zresztą prawdopodobnie w Ukrainie już zostanę. Jak wojna się skończy, będę pomagał się im odbudować. Bo dla mnie to nie jest przygoda. Czuje, że to jest mój świat. I tak zaczyna kolejny, czwarty etap swojej walki. Irmina Brachacz