Olaf Scholz przez wiele miesięcy nie rozumiał, że polityki wschodniej nie dla się już robić tylko w Berlinie i Paryżu. A to zarzucało mu wielu tutejszych ekspertów. Nawet w rządzącej koalicji panuje przekonanie, że Niemcy reagowali zbyt wolno, czekali na decyzje innych i nie chcieli wychodzić przed szereg. Jeden z czołowych polityków partii rządzącej proszący nas o anonimowość w rozmowie z Interią i Polsat News sam nas zapytał: - Wierzy pan w to, że kanclerz przekonał Amerykanów do przekazania Ukrainie Abramsów? Bo ja nie. Wojna w Ukrainie. Tylko Scholz wie, do czego zdolny jest Putin? W niemieckiej koalicji widać wiele konfliktów i to pomiędzy różnymi politykami: Scholz ma problem z szefową niemieckiej dyplomacji Annaleną Baerbock, wicekanclerz Robert Habeck ściera się z ministrem finansów Christianem Lindnerem. Ale od początku wojny zarówno zieloni i liberałowie zarzucali kanclerzowi politykę żółwia, który idzie powoli i jest odporny na uderzenia z zewnątrz. I to nie kwestia pomocy dla Kijowa jest największym problemem, bo Niemcy pomagają militarnie i finansowo Ukrainie, i ta pomoc wcale nie jest mała. Problemem jest sposób komunikacji. Ściąga on na Berlin wiele krytyki szczególnie z takich stolic jak Warszawa, Ryga czy Tallin, państw, które w ostatnich 12 miesiącach otrzymały nowy status w kwestii polityki wschodniej. Bliscy współpracownicy niemieckiego kanclerza twierdzą, że Scholz przyjął taką, a nie inną strategię, ponieważ rozmawiał z Putinem i tylko on wie, do czego jest w kwestii Ukrainie rosyjski przywódca jest jeszcze zdolny. W pierwszych dniach wojny wydawało się, że Niemcy działać będą szybko i aktywnie, bo kanclerz w Bundestagu 27 lutego snuł plany wzmocnienia niemieckiej armii i wsparcia dla Ukrainy, co zadowoliło nawet jednego z jego krytyków - Andrija Melnyka - ówczesnego ambasadora Ukrainy w Niemczech. Tymczasem kanclerz w kolejnych miesiącach nie chciał publicznie i otwarcie mówić o swoich deklaracjach. Unikał rozmów o wozach bojowych Marder. Katastrofą było utrzymywanie na stanowisku minister obrony narodowej Christine Lambrecht, który zaliczała wpadkę za wpadką. Wszystko, przypomnijmy, zaczęło się od wysłania na Ukrainę 5 tys. hełmów, a skończyło się od sylwestrowego internetowego przesłania minister, która przekonywała, że rok 2022 był dla niej szczególny, bo poznała w Ukrainie wspaniałych ludzi. Gdy wypowiadała te słowa, w tle słychać i widać było wybuchające fajerwerki. Kiedy do Ramstein na ostatnie spotkanie natowskich ministrów obrony narodowej dotarł nowy szef tego resortu Boris Pistorius, jeden z urzędników zażartował sobie w obecności dziennikarzy, że w ministerstwie otwierano szampana, gdy doszło do dymisji Lambrecht. I mało kto był w stanie zrozumieć, dlaczego w czasie, gdy w Ukrainie trwa wojna, resortem kierowała polityk, która nie ma żadnych kompetencji. Były generał brygady dr Klaus Wittmann, w rozmowie z Interią oceniając pracę byłej już minister, użył dosłownie jednego zdania: - Wolałbym zapomnieć to nazwisko. Niemcy a wojna w Ukrainie. Wyraźna zmiana Ale zmianę widać dziś wyraźnie. Nowy minister, choć nie podejmuje strategicznych decyzji w sprawie dostaw sprzętu i broni Ukrainie, przyjął inną strategię. Działa zdecydowanie szybciej. W pierwszych dniach przeprowadził audyt sprzętu, otwarcie rozmawia z przemysłem zbrojeniowym o możliwych dostawach, jasno mówi, że zatwierdzone 100 mld euro dla Bundeswehry nie wystarczy. Pytanie tylko, czy ministrowi Pistoriusowi uda się wywalczyć więcej pieniędzy. Jeden z liderów zielonych Omid Nouripour - zapytany przez Interię o zgodę jego partii na większy budżet dla niemieckiej armii - nie wykluczył takiej zgody pod warunkiem, że wiadomo będzie, w jakiej formie i gdzie te pieniądze pójdą. Polityk partii rządzącej przyznał Interii, że czas zacząć działać szybciej, a nie podejmować decyzję "pod koniec dnia, po zachodzie słońca", bo sytuacja jest ekstremalnie trudna. Nouripour zwraca uwagę na fakt, że zagrożenie rośnie, a sytuacja w Mołdawii staje się ekstremalnie niebezpieczna. Rośnie grono przeciwników Scholza Choć kanclerz podczas zakończonej w niedzielę Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa zasugerował pewne przyśpieszenie i postawił się nawet w sytuacji osamotnienia, namawiając innych do zwiększenia pomocy, to jednak Scholz stanie przed kolejnym trudnym wyzwaniem. Swojego stanowiska będzie musiał bronić przed własnymi obywatelami. A ostatni sondaż dla jego polityki nie jest przychylny. Instytut Forsa opublikował badania, z których wynika, że 64 procent Niemców nie chce Ukraińców wspierać ciężkim sprzętem. Olaf Scholz te sondaże szybko zauważył, bo tydzień temu podczas swojego wystąpienia w Monachium publicznie zaczął tłumaczyć, że to nie dostawy sprzętu do Ukrainy przedłużają tę wojnę, tylko postawa Putina, który pokojem w Ukrainie nie jest zainteresowany. W sobotę w Berlinie odbędzie demonstracja przeciwników polityki Scholza i zwolenników rozmów z Putinem. Protest wydaje się bardzo niepokojący, bo spotkają się na nim tzw. Querdenker (red. myśliciele lateralni). To trend, który narodził się przede wszystkim podczas pandemii koronawirusa, gdy na demonstracjach w jednym rzędzie maszerowali m.in. neonaziści i postkomunistyczna lewica. Tym razem będzie podobnie, bo na demonstracji spotkają się zwolennicy partii die Linke z jednej strony i AfD z drugiej strony. Choć ta demonstracja jest znacznie mniejsza od manifestacji Niemców, którzy wyrażają swoją solidarność z Ukrainą, dla niemieckich służb samo zjawisko jest niepokojące. Tomasz Lejman, Berlin