Justyna Szepieniec z Rymanowa ma 42 lata. Na co dzień wychowuje dwoje dzieci, prowadzi fundację krzewiącą sport wśród najmłodszych, hotel i restaurację "Jaś Wędrowniczek". Trzy razy uczestniczyła w wyprawie w Himalaje. Aktywność i ryzyko są wpisane w jej DNA. Od trzech tygodni cały czas krąży między Rymanowem a Ukrainą. Sama za kółkiem busa. Budzi zdziwienie, ale i przełamuje dystans W czwartek, kiedy Putin napadł na Ukrainę, była jak wszyscy: w szoku. - Chyba wszyscy czuliśmy ten strach i niedowierzanie. Ale jestem osobą, która nie potrafi tylko siedzieć, patrzeć i płakać. W piątek byłam już na granicy w Krościenku - opowiada o pierwszych dniach wojny Justyna Szepieniec. Od razu zapisała się jako osoba, która przyjmie osoby z Ukrainy do swojego domu. W sobotę, trzeciego dnia wojny, znalazła w internecie informację, że potrzebni są kierowcy-wolontariusze, którzy pojadą do Lwowa po osoby, które chcą się stamtąd wydostać. W niedzielę o 7 rano, busem pełnym paczek z żywnością i artykułami higienicznymi, była już na przejściu granicznym w Medyce. Od jakiegoś mężczyzny, który widział jej wyładowane pomocą auto, dostała naklejkę "pomoc humanitarna". Zawiozła Ukraińcom rzeczy, wróciła do domu i... zaraz znowu ruszyła na granicę. Tym razem pojechała dalej, w głąb kraju. Przy prowizorycznym punkcie z kanapkami i herbatą, zrobionym przez miejscowych, zobaczyła grupkę dzieci. - Zatrzymałam się. Podszedł do mnie jakiś Ukrainiec i się mnie pyta: "Ty sama?" Mówię: "No tak". "Poczekaj" - wspomina pani Justyna. To był Roman. Młody Ukrainiec. Wsiadł z panią Justyną do auta i zaprowadził do polskiej szkoły, w której zostawiła kolejne paczki z pomocą. Potem Roman odprowadził ją do granicy. Tam w jej aucie wylądowali pierwsi pasażerowie. Osiem osób. Matki, małe dzieci i babcia. Tych pierwszych pasażerów pamięta najbardziej: - Między innymi młoda mama z 2,5-letnim maluszkiem. Męża ma w Belgii. Stała na granicy, bo ktoś ją podwiózł. Nie miała pojęcia co dalej. Stała i płakała. Podjechałam i ją zabrałam. Mamy kontakt do dziś. Pół tysiąca ewakuowanych Ukraińców Od tamtej pory takich samotnych wypraw za kółkiem busa pani Justyna miała już 14. - Miałam takie trzy dni, że jeździłam non stop. Spałam dosłownie chwilę i zaraz po obudzeniu ruszałam z powrotem - przyznaje. Droga z Medyki do Lwowa jest prosta, ale już sam wjazd do miasta to nieustające barykady, polowanie na dywersantów, znaki pozasłaniane czarnym strechem. GPS nie działa. Teraz jest jej łatwiej. Ma już ukraiński telefon. Gości przywoziła do swojego hotelu. Ci, którzy mieli dokąd jechać, ruszali po noclegu i śniadaniu w dalszą drogę, reszcie szukano dachu nad głową. - Pierwsze przywożone osoby w większości wiedziały gdzie chcą jechać dalej, moje dziewczyny na recepcji organizowały im busy, przejazdy do Wrocławia, Krakowa, Warszawy, do Czech czy Włoch. Ile ludzi, tyle przypadków - wspomina kobieta. Szybko zorientowała się jednak, że wyprawy busem nie są tak efektywne jak by chciała. Do busa zmieści się zaledwie parę osób. Pani Justyna zorganizowała więc pięć autobusów. I w ten sposób ewakuowała już około 500 osób. "Strach ma wielkie oczy. Gdyby trzeba było, poszłabym walczyć z bronią" Kobieta za kierownicą busa. Sama. Budzi zdziwienie? Przyznaje, że na początku zdarzało jej się słyszeć pytanie: "Pani tu sama? Nie boi się pani?". - No nie ma nas za dużo - śmieje się. - Chociaż na początku jak pojechałam do Medyki to pierwszy kierowca którego spotkałam, to też była dziewczyna. Taksówkarka, która przyjechała aż z Poznania, by wozić ludzi. Ona mówi: "Nie boisz się?". Tylko na siebie popatrzyłyśmy. I każda pojechała - mówi pani Justyna. Szybko dodaje: - Ja pamiętam, że to jest kraj objęty wojną, wjeżdżając tam samochodem, nie obowiązują żadne ubezpieczenia, każdy wjeżdża na własną odpowiedzialność. Stać się coś może zawsze. Czy się boję? Strach ma duże oczy. Jestem sportowcem, ukształtowały mnie góry, chodziłam po Himalajach, często podejmowałam ryzyko w życiu. Gdyby trzeba było, poszłabym z bronią, walczyć. Ale nie, o tym może nie mówmy - ucina. - Znam siebie. Wiem na ile wytrzymała jestem. Wolę jechać sama niż czyjeś życie tam narażać. W tych ostrzelanych miejscach zostały małe dzieci, całe rodziny. To czemu ja mam się bać, jadąc im próbować pomóc? - pyta. Najbliżsi? Nie protestowali. Znają panią Justynę. Wiedzą, że kiedy sobie coś postanowi, nie cofnie się przed niczym. Na początku nie powiedziała o wyjazdach nikomu. Dzieci były z dziadkami na feriach, po co ich stresować. - Tato raz prosił, żebym nie jeździła sama. To raz go zabrałam. I teraz sam jeździ. Zaangażował się w pomoc równie mocno jak ja - uśmiecha się pani Justyna. Genów nie oszukasz. "Nie jest sztuką przywieźć, sztuką jest zapewnić dach nad głową" Pani Justyna widzi falę osób, którzy przybyli do Polski. Wie, że wszyscy nie mogą zostać ani na Podkarpaciu, ani może nawet w Polsce. Dlatego teraz wstrzymała autokary. Nawiązała kontakt z Holendrami. Mają dla uchodźców ponad 700 noclegów. Dwa luksusowe "pływające hotele" po 120 osób każdy, z trzema posiłkami dziennie w pakiecie. Trzymiesięczny pobyt za darmo. Do tego w pełni wyposażona hala na 500 osób. Jeśli znajdą się chętni, autokary pani Justyny pojadą właśnie do Holandii. Za podróż zapłaci prowadzona od ponad 12 lat fundacja pani Justyny. Bo "Jaś Wędrowniczek" też został wciągnięty do akcji. Wszystkie ręce na pokład. - Tylko czy uchodźcy zechcą? - zastanawia się pani Justyna. - Bo oni najchętniej wszyscy zostaliby przy granicy. Holandia daje warunki naprawdę czterogwiazdkowego hotelu, ale oni pewnie by woleli gnieździć się po 100 na jakiś materacach, na których śpi już kolejna osoba, byle blisko domu. Wierząc, że ten koszmar zaraz się skończy. Autobusy w gotowości. Ale ją nadal bardziej ciągnie na wschód. - Jedziemy teraz na dwa dni piątek, sobota. W piątek się wybieramy pod Tarnopol. Tam jest takich dwóch chłopaków, którzy siedzą w piwnicy, nie mają co jeść. Jest też plan, żeby dotrzeć do małej wioski w górach, gdzie jest 30 uchodźców. Ciężarówka tam nie dojedzie. Ja tak - mówi. Pamięta każdą osobę, którą przywiozła swym busem do kraju. Zdarzyły się kartki ze słowami podziękowania, kwiaty, mąż kobiety, którą Justyna wiozła z Zaporoża z dwójką dzieci, przysłał pięknego, wzruszającego sms-a. Ale o tym też mówi niechętnie. Nie lubi się chwalić. Woli działać.