Nie był to pierwszy ukraiński atak wymierzony w centrum dowodzenia Rosjan na tyłach. Dotąd jednak niszczono co najwyżej dowództwa szczebla armijnego. Z różną skutecznością, na pewno wyższą od rosyjskiej - Rosjanom bowiem przez półtora roku wojny nie udało się "upolować" żadnego ukraińskiego generała, ani na tyłach, ani na polu walki. Skąd ta asymetria? Wodzowie nie walczą Już po miesiącu zmagań w Ukrainie media informowały o śmierci siedmiu rosyjskich generałów i co najmniej kilkunastu pułkowników. Był to pogrom bez precedensu w historii współczesnych konfliktów, podczas których nie zdarzyło się, by tak wysocy dowódcy ginęli tak licznie, w tak krótkim czasie. Dla porządku wspomnę, że talibom udało się zabić pierwszego natowskiego generała - Amerykanina Harolda Greene'a - po 13 latach wojny (w 2014 r.), podczas zamachu w szkole wojskowej w Kabulu. Rosyjskie wysokie szarże zaczęły ginąć już w pierwszym tygodniu inwazji. Listę otworzył Magomied Tuszajew, bliski współpracownik Razmana Kadyrowa. Tuszajew to generał tytularny (w armii rosyjskiej dosłużył się pułkownika), ale Witalij Gierasimow (nie mylić z Walerijem), pierwszy zastępca dowódcy 41. Armii, to już generał "prawdziwy". Tak jak Andriej Kolesnikow, dowódca 29. Armii, oraz Andriej Suchowiecki, kolejny zastępca dowódcy 41. Armii. Następny zabity przez Ukraińców generał, Oleg Mitiajew, dowodził elitarną 150. Dywizją Strzelecką. Jego los podzielił również gen. Jakow Riezancew ze sztabu 49. Armii. W teorii dowodzenie oddziałami zaangażowanymi w walkę odbywa się na dwóch poziomach: organizacyjnym i bezpośrednim. W pierwszym przypadku dowódcy od majora wzwyż są od zapewnienia podwładnym wysokiej świadomości sytuacyjnej i wsparcia innych rodzajów broni. Odpowiadają m.in. za współpracę z sąsiadami, łączność i zabezpieczenie logistyczne. Na pierwszej linii angażują się dowódcy kompanii i niżej (kapitanowie, porucznicy, przy wydatnej pomocy podoficerów). "Wodzowie" nie walczą już od dawna. Pouczająca może być historia, jaka wydarzyła się podczas ataku rebeliantów na bazę w Ghazni w Afganistanie w 2013 r. Dowodzący polskim kontyngentem gen. Marek Sokołowski - postać barwna i temperamentna - w chwili pierwszego uderzenia siedział na fotelu dentystycznym. Zerwał się i z pistoletem w dłoni pobiegł na pierwszą linię - w miejsce, gdzie doszło do przerwania umocnień. Post factum pojawiły się głosy, że "Sokół" powinien był udać się do centrum dowodzenia. Na poziomie merytorycznym łatwo było ów zarzut odeprzeć - tak jak admirał floty nie jest dowódcą okrętu flagowego, a dowódca sił powietrznych nie powinien wydawać rozkazów kapitanowi samolotu, tak od organizacji obrony bazy był jej dowódca i jego sztab. Ale generałowi i tak nie wolno było ryzykować życia choćby ze względów czysto praktycznych - jego ewentualna śmierć byłaby wodą na młyn dla talibskiej propagandy. Ukraińcy korzystają z okazji To na gruncie zachodniej tradycji wojskowej elementem kanonu stało się przekonanie o niewalczących "wodzach". W armii rosyjskiej sprawy przed długi czas miały się inaczej. Pogarda dla żołnierskiego życia nie dotyczyła tylko szeregowych, a wyjątkowe kompetencje wysokich szarż nie dawały immunitetu na nietykalność. Dość wspomnieć absurdalne czystki w korpusie oficerskim z końca lat 30. XX w., które tak brutalnie osłabiły Armię Czerwoną w przededniu starcia z Wehrmachtem. "Ludzi u nas mnóstwo", mawiał Józef Stalin, mając na myśli także kandydatów na generałów. Trzeba było milionów ofiar, by ilość przerodziła się w jakość, co i tak nie przyniosło zmiany paradygmatu, bo na czele armii w 1945 r. stał Gieorgij Żukow, bezwzględny wobec podwładnych niezależnie od stopnia. Na to wszystko nakładał się istotny rys kulturowy - zakorzenione przekonanie o wadze osobistego przykładu. Podrywanie żołnierzy do boju wymagało wielkiej odwagi - to kwestia bezdyskusyjna - lecz wchodząc głębiej, dostrzeżemy mniej chwalebne składowe tej postawy. Rosyjskiemu wojsku często brakowało motywacji do narażania życia. Miliony czerwonoarmistów, które poddały się Niemcom w 1941 r., nie zrobiły tego wyłącznie ze strachu czy niemocy, ale też z niechęci do walki za państwo i ustrój, które kojarzyły im się z terrorem, wyzyskiem, biedą, śmiercią i powszechną nieufnością. Dopiero gdy Niemcy objawili się jako bestie, przysłowiowy "Iwan" stał się dla nich śmiertelnym zagrożeniem. Naczelną ideologią współczesnej Rosji jest imperializm, z jego pretensją do należnych rzekomo stref wpływów. I jakkolwiek jest to intelektualnie atrakcyjna opcja dla Rosjan, młodzi mężczyźni nie chcą za nią umierać. Zwłaszcza w Ukrainie, w której Rosjaninowi trudno poczuć się wyobcowanym kulturowo, jak czuł się wspomniany "Iwan" w 1944 i 1945 r., idąc przez Polskę i rdzennie niemieckie ziemie. Owo wyobcowanie, ci ludzie "z innej planety", w połączeniu z naturalną potrzebą zemsty za bezprecedensowe hitlerowskie zbrodnie, było jak wysokooktanowe paliwo motywacyjne. Dziś takiego paliwa nie ma, choć kremlowska propaganda stara się na różne sposoby zohydzić Ukraińców. Kręcą się więc na pierwszej linii generałowie, żeby zmusić podwładnych do działania. Przykładem osobistej odwagi, ale i poprzez zastraszenie, tak istotne w armii ułożonej na radzieckich wzorcach. A Ukraińcy korzystają z okazji. Zwłaszcza że Rosjanie nadal mają problemy z łącznością i dowódcy często używają nieodpowiednio zabezpieczonych kanałów komunikacji, albo starają się kompensować techniczne braki byciem "na miejscu". W obu przypadkach pozwalają się namierzyć i wystawiają na strzał. Więcej niż NATO Andriej Mordwiczew to jeden z oprawców Mariupola. Miał zginąć 18 marca 2022 r. na stanowisku dowodzenia w słynnej Czarnobajiwce, trafiony w ukraińskim ostrzale. Pisały o tym media na całym świecie, ja umieściłem go na liście zabitych rosyjskich generałów w jednym ze swoich tekstów. Ale Mordwiczew przeżył, a pod koniec lutego 2023 r. wyłonił się jako nowy dowódca jednego z rosyjskich okręgów wojskowych. Uznany przez Ukraińców za przestępcę wojennego, obłożony zachodnimi sankcjami, być może dokona żywota w reżimie sprawiedliwej kary. Jakkolwiek skończy, jego historia już dziś jest pouczająca. Najnowsza odsłona rosyjsko-ukraińskiej wojny cechuje się nieprawdopodobnym natężeniem informacyjnym. Trudno się w tym poruszać, szczególnie że wiele bodźców to elementy kampanii dezinformacyjnych, prowadzonych przez obie strony. Nie sposób z pozycji zewnętrznego obserwatora wyłuskać wszystkich fejków. Pamiętajmy o tym, czytając doniesienia o zabitych generałach Putina. Po półtora roku zmagań niezależni rosyjscy publicyści mówią o kilkunastu poległych, amerykański wywiad szacuje, że jest ich 20. Co i tak oznacza, że Rosja straciła w Ukrainie więcej najwyższych rangą dowódców niż całe NATO łącznie przez ponad 70 lat istnienia. Marcin Ogdowski