Przegląd wielu zachodnich mediów z ostatnich tygodni nie pozostawia złudzeń - Ukraina wojnę przegrywa, nie ma szansy na zwycięstwo, trwają zakulisowe naciski sojuszników, których celem jest zmuszenie Kijowa do rozpoczęcia rozmów pokojowych. Nie podejmę się oceny, ile z tych ponurych doniesień opiera się o nietrafione analizy, ile zaś jest skutkiem działań rosyjskiej agentury wpływu. Faktem jest, że konflikt wszedł w fazę pozycyjną, która w odległym planie premiuje Rosję, jednak w perspektywie "dziś" i "jutro" nie pozwala wskazać zwycięzcy. Obaj zawodnicy pozostają w klinczu, zbyt silni, by paść, za słabi, by zadać sobie powalający cios. Nie sposób też wskazać żadnych publicznych wypowiedzi decyzyjnych osób, które potwierdzałyby dyplomatyczną presję na Ukrainę. Znamienne, że redakcje informujące o naciskach, zawsze powołują się na anonimowe źródła. Te oficjalne dystansują się od takich sensacji. Tak czy inaczej, owe doniesienia mają realny wpływ na nastroje opinii publicznych w Europie i Stanach Zjednoczonych. Najogólniej rzecz ujmując, optymizmu co do powodzenia ukraińskiej sprawy jest już znacznie mniej, co dotyczy także Polaków i naszej percepcji zmagań na Wschodzie. Samym Ukraińcom tymczasem daleko od defetyzmu. - Wszystko będzie dobrze, trzeba nam tylko trochę więcej amunicji - przekonywał mnie niedawno Wiktor, przedsiębiorca ze Lwowa. Mężczyzna przed inwazją handlował specjalistycznymi pojazdami, teraz zajmuje się skupowaniem i sprowadzaniem z całej Europy samochodów terenowych, które następnie trafiają do ukraińskiej armii. - Nasi chłopcy wiedzą, jak tego diabła pokonać - mówi. Słowa wolontariusza dobrze korespondują z oficjalnym stanowiskiem władz w Kijowie, które wciąż obstają przy konieczności przywrócenia granic z 1991 r. Wrześniowy sondaż grupy socjologicznej Rating po raz kolejny potwierdza, że taka jest również wola i takie nadzieje większości społeczeństwa: 68 proc. Ukraińców uważa, że w wyniku wojny Ukraina powróci do międzynarodowo uznanych granic z początków niepodległości. To tyle, jeśli idzie o diagnozę bieżących nastrojów. A teraz spójrzmy nieco wstecz. Utemperowane ambicje Rosjan Nie znamy dokładnych planów rosyjskiego sztabu generalnego, które pozwoliłyby na precyzyjne określenie pierwotnych zamiarów interwencji. W oparciu o dostępne dane - propagandowe narracje, w tym wystąpienia przedstawicieli Kremla, oraz ruchy wojsk, najbardziej prawdopodobne wydaje się, że Rosjanie zamierzali dokonać aneksji Zadnieprza i południa Ukrainy. W centralnej części kraju chcieli zaś ustanowić marionetkowe rządy, a decydującą rolę odegrałaby tu wola podporządkowania się lokalnych administracji nowym władzom w Kijowie, a nie obecność rosyjskich oddziałów. W wersji zakładającej pełen sukces, prorosyjski rząd objąłby wpływami również Zakarpacie i dawną Galicję Wschodnią. W opcji mniej korzystnej, ograniczony obszar jego jurysdykcji stanowiłby dla Rosji bufor od "banderowskiej macierzy". Cechą planów wojskowych jest wariantowość i otwartość na "wykorzystanie powodzenia". Fakt, iż Rosjanie nie użyli Białorusi do uderzenia wzdłuż granicy Ukrainy z Rzeczpospolitą pozwala przyjąć, że temat "zapadu" zostawili sobie na później. "Duży" Zachód, rozumiany jako NATO, także był celem "spec-operacji" - oczywiście pośrednim. Zajęcie i zwasalizowanie Ukrainy nie tylko fizycznie poszerzyłoby strefę wpływów Rosji, ale stanowiłoby też ostrzeżenie. Pokazało krajom wschodniej Europy (i Azji Centralnej), czym kończy się próba "zerwania" z Moskwą. Również "stary" Zachód mógłby się przeląc. Jedną z reakcji obronnych na ekspozycję brutalnej siły jest wycofanie - w tym przypadku byłoby to zaprzestanie rozbudowy możliwości obronnych Sojuszu na wschodnich rubieżach. Bo czy dla Polski lub Litwy warto narażać się na wojnę z "nieprzewidywalną" Rosją? Taka demobilizacja z czasem przyniosłaby demoralizację - świadomość występowania różnych kategorii członkostwa i nieoczywistego charakteru gwarancji bezpieczeństwa podważyłaby sens istnienia NATO. Mnóstwo wschodnich Europejczyków zaczęłoby zastanawiać się, po co być częścią "papierowego sojuszu", gdy już sama przynależność naraża ich na gniew potężnego sąsiada. Erozja dotknęłaby też zachodnioeuropejskiego "korzenia" NATO. Skoro jesteśmy tacy słabi, tamci zaś tak bardzo lubią ryzyko, może lepiej się z tym pogodzić? - kalkulowanoby, mając Rosjan za krnąbrnych uczestników biesiady, z którymi jednak nadal można robić niezłe interesy. Narrację w tym akapicie poprowadziłem w trybie przypuszczającym, ale mamy dość dowodów, by uznać, że tego właśnie pragnął Władimir Putin, że ramy jego "wielkiego zwycięstwa" wykraczały daleko poza granice Ukrainy. Czas utemperował ambicje Rosjan. W wymiarze geopolitycznym ponieśli spektakularną porażkę i w dającej się przewidzieć perspektywie nic tego nie zmieni. NATO się skonsolidowało i powiększyło, jeszcze bardziej zbliżając się do granic Federacji. Jeśli zaś idzie o Ukrainę - obecnie Moskale zajmują nieco ponad 17 proc. powierzchni kraju, przed 24 lutego 2022 r. okupowali 7 proc., w marcu tego samego roku ponad 26 proc. Innymi słowy, do tej pory utracili prawie połowę tego, co zdobyli po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny. Zerknijmy na oś czasu - w lutym 2022 r. mamy zapowiedzi typu "trzy dni i Kijów nasz", w listopadzie 2023 r. trwają zacięte walki o 30-tysięczną przed wojną Awdijiwkę. Tak dewaluowało się rosyjskie postrzeganie "zwycięstwa". I owszem, Putin oraz jego współpracownicy konsekwentnie powtarzają, że Rosja będzie dążyć do pokonania "kijowskiego reżimu". Nie sądzę jednak, by generałowie Federacji - znający realne możliwości sił zbrojnych, które nie pozwalają na pokonanie Ukrainy w konwencjonalnym konflikcie - mierzyli dalej niż "dowiezienie" przynajmniej części zdobyczy terytorialnych do momentu, kiedy staną się one przedmiotem rozmów pokojowych. Otwartym pozostaje pytanie, jak taki sukces zakomunikuje Rosjanom kremlowska propaganda. Walka "tylko" o granice A co z percepcją ukraińską? Tu również nastąpiły poważne zmiany, w myśl popularnego powiedzenia, że "apetyt rośnie w miarę jedzenia". I w tym przypadku nie znamy dokładnych wyjściowych planów dowództwa ukraińskich sił zbrojnych. Nie wiemy, czy zamierzało ono bronić całości Ukrainy w jej granicach z 23 lutego 2022 r., czy dopuszczało utratę części terytoriów, jako koszt ochrony terenów uznanych za priorytetowe (na przykład stolicy). "Miękkie wejście" rosyjskich oddziałów w południowo-wschodnie rubieże (łatwość, z jaką zyskano lądowe połączenie z Krymem), może sugerować, że tamta część kraju została poświęcona. Lecz istnieją konkurencyjne wyjaśnienia, gdzie wspomina się o zdradzie wyższych rangą wojskowych, przedstawicieli spec-służb i cywilnej administracji, którzy "wpuścili" Rosjan bez walki. Podkreśla się też charakter sił inwazyjnych operujących na południowym teatrze działań. Armia Federacji przygotowywała się do zbudowania "korytarza" od kilku lat, delegując do tego zadania elitarne jednostki, którym wojska ukraińskie w pierwszych dniach inwazji zwyczajnie nie sprostały. Zostawmy jednak spekulacje i skupmy się na ewidentnych zamiarach. Z chwilą, gdy Moskwa zdecydowała się na pełnoskalową wojnę, bez wątpienia należały do nich ocalenie podmiotowości i niepodległości Ukrainy, ochrona jak największych grup ludności przed rosyjskimi prześladowaniami oraz utrzymanie strategicznych obszarów kraju. Poza wymienioną w tym kontekście stolicą, właściwie wszystkich dużych miast będących zarazem ośrodkami przemysłowymi, Odessy jako "okna na świat", kontrolowanej po 2014 r. części Donbasu oraz rozległych areałów "spichlerza Europy" w środkowej i wschodniej części Ukrainy. To skrótowe z konieczności zestawienie należałoby rozszerzyć o ukraińskie roszczenia wobec zrabowanych wcześniej przez Rosjan ziem - Krymu, Ługańska i Doniecka. Odzyskanie tych terenów pozostawało w latach 2014-2022 aktualnym postulatem politycznym obu prezydenckich administracji (Petra Poroszenki i Wołodymyra Zełenskiego). Jednocześnie, wobec braku wojskowych możliwości oraz niemożności osiągnięcia celu na drodze negocjacji z Moskwą, odkładano jego realizację na niezdefiniowane "później". W 2022 r. udana operacja obronna, kontrofensywa i przejęcie inicjatywy operacyjnej na froncie, rozbudziły nadzieje Ukraińców. Mglista wcześniej perspektywa powrotu do granic sprzed 2014 r. stała się dla Kijowa jasno zdefiniowanym warunkiem zakończenia działań zbrojnych. Oto maksimum ukraińskiego sukcesu, choć należy zauważyć, że w obliczu różnicy potencjałów między Rosją a Ukrainą, już sam fakt, że ta druga przetrwała jako państwo i obecnie walczy "tylko" o granice, zasługuje na miano wielkiego zwycięstwa. Gwoli rzetelności należy zauważyć, że choć brakuje przekonujących dowodów, by Zachód chciał się ze wspierania Ukrainy wymiksować, taki scenariusz nie jest niemożliwy. Punkt ciężkości proukraińskiego sojuszu spoczywa na USA, a zwycięstwo Donalda Trumpa zapewne oznaczałoby koniec wojskowej pomocy dla Kijowa. Wówczas Kijów musiałby się jakoś z Moskwą ułożyć, zapewne akceptując jej zdobycze terytorialne. Ocena, na ile byłaby to porażka/sukces obu stron, zależałaby od dalszych działań Zachodu. Jeśli pokojowi towarzyszyłaby integracja Ukrainy z UE i NATO, Ukraińcy zyskaliby więcej niż stracili - tym bowiem byłoby zniesienie egzystencjalnego zagrożenia i cywilizacyjny skok. Jeśliby Zachód całkiem się od Ukrainy odwrócił, pokój nie oznaczałby końca rosyjskich zakusów wobec południowego sąsiada. W perspektywie 5-10 lat - po odbudowie mocno zdemolowanej armii - Rosjanie znów by uderzyli, grając, jak 24 lutego 2022 r., o pełną stawkę. W tekście wykorzystałem fragment eseju własnego autorstwa pt.: "Kulisy (nie)zwyciężania". Ukazał się on w książce pt.: "Z wami wolność", wydanej latem 2023 r. przez Instytut Europy Środkowej. Marcin Ogdowski