Sytuacja na Morzu Czarnym jest aktualnie bardzo napięta. Kreml wycofał się z tzw. porozumienia zbożowego i postawił sobie za cel stłamszenie ukraińskiego eksportu drogą morską. Niszczy ukraińskie porty, atakuje jednostki handlowe i blokuje swobodną żeglugę po Morzu Azowskim i Morzu Czarnym. Ukraina odpowiada atakami dronów morskich na porty i okręty rosyjskie, ale to odpowiedź bardziej symboliczna niż o znaczeniu strategicznym. Całej sytuacji z boku przygląda się Zachód, w szczególności NATO, który dostaje rykoszetem rosyjskich działań. Statki należące do państw członkowskich Sojuszu są bowiem również zatrzymywane przez Rosjan i bezprawnie kontrolowane. - Rosja w sposób efektywny jednostronnie narzuca swoje reguły gry drastycznie naruszając prawo międzynarodowe - diagnozuje sytuację Wojciech Konończuk. - Niestety rosyjski dyktat na Morzu Czarnym zdaje egzamin, bo Zachód nie jest sobie w stanie z tym poradzić i zmusić Rosji do odblokowania dostępu do ukraińskich portów czarnomorskich. Obecna sytuacja jest jednoznacznie na korzyść Rosji i jednoznacznie na niekorzyść Ukrainy. Kreml chce wykrwawić ukraińską gospodarkę - dodaje w rozmowie z Interią dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich. Upadłe "porozumienie zbożowe" W konflikcie o Morze Czarne to Rosja zadała pierwszy cios. Wbrew namowom Turcji i ONZ w połowie lipca Kreml wycofał się z wynegocjowanego w bólach tzw. porozumienia zbożowego. Zawarty z Ukrainą układ pozwalał Kijowowi na eksport produktów rolnych drogą morską. Porozumienie było odnawiane trzykrotnie i pozwoliło Ukrainie łącznie na eksport niemal 33 mln ton żywności. Zrywając ustalenia, Kreml zasłaniał się argumentami o rzekomym utrudnianiu Rosji eksportu jej towarów drogą morską, a także o tym, że główny cel porozumienia, czyli dostawy zboża dla krajów najbardziej potrzebujących, nie został w ocenie Kremla zrealizowany. To jednak tylko zasłona dymna rosyjskiej propagandy. Faktyczne powody zerwania ustaleń dotyczących transportu żywności drogą morską są zupełnie inne. Kreml zdaje sobie sprawę, że pogrążona w piekle wojny Ukraina jest w arcytrudnej sytuacji gospodarczej, a eksport żywności to jej główne źródło dochodów. Wobec pogarszającej się sytuacji wojsk rosyjskich na froncie i ukraińskiej kontrofensywy zadanie ciosu ukraińskiej gospodarce było dla Kremla oczywistym krokiem. Tym razem Ukraina nie zamierza jednak przyglądać się z boku, jak Rosjanie duszą jej gospodarkę. Zamierza odpowiadać Rosji tymi samym metodami - uderzeniami na porty i atakami na statki handlowe płynące z i do Rosji (chodzi zwłaszcza o transporty surowców energetycznych, które stanowią lwią część wpływów do rosyjskiego budżetu). - To jak najbardziej zrozumiałe. Każdy tego rodzaju atak sprawia, że zagraniczni przewoźnicy i ubezpieczyciele dwa razy zastanowią się, czy kontynuować współpracę z Rosją. Po pierwszych atakach widzimy, że część ubezpieczycieli już z tej współpracy zrezygnowała, więc strategia Kijowa przynosi efekty - tłumaczył niedawno w rozmowie z Interią dr Daniel Szeligowski, koordynator programu Europa Wschodnia w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (PISM). Walka o Morze Czarne Rzecz w tym, że odpowiedź Ukrainy jest na zdecydowanie mniejszą skalę niż działania Rosji. Bardziej symboliczną niż o oznaczeniu geostrategicznym. - Ukraina nie ma odpowiedniego potencjału, żeby stworzyć realne zagrożenie dla rosyjskie floty, choćby tej cywilnej, na Morzu Czarnym - zauważa Wojciech Konończuk, dyrektor OSW. Układ sił na Morzu Czarnym jest więc dzisiaj zdecydowanie na korzyść Rosji, która metodą faktów dokonanych krok po kroku zmierza do przejęcia pełnej kontroli nad akwenem. Dzięki bezprawnej aneksji Krymu i okupacji terytoriów na południu Ukrainy, a także wsparciu dla Republiki Abchazji Kreml kontroluje już niemal jedną trzecią linii brzegowej na Morzu Czarnym, chociaż z mocy prawa do Rosji należy zaledwie 10 proc. wybrzeża. Władimir Putin poczuł się na Morzu Czarnym tak pewnie, że rosyjska marynarka dokonuje zatrzymań, przeszukań, a nawet ataków na wodach międzynarodowych i to wobec jednostek należących do krajów członkowskich NATO (w tym przypadku chodzi zwłaszcza o Turcję). Dla Kremla przejęcie pełnej kontroli nad Morzem Czarnym byłoby na wagę złota. Nie chodzi już tylko o możliwe wówczas zatopienie ukraińskiej gospodarki, ale również o przejęcie jednego z najważniejszych szlaków handlowych na świecie, łączącego Europę z Azją. - Rosyjskie działania na wodach międzynarodowych Morza Czarnego tworzą realne ryzyko eskalacji obecnej sytuacji do wojny na morzu między NATO a Federacją Rosyjską - ocenił powagę sprawy w rozmowie z "Politico" admirał James Stavridis, były Naczelny Dowódca Wojsk Sojuszniczych NATO w Europie. Jak dodał, "NATO nie zapewnia Ukrainie broni i funduszy po to, żeby patrzeć, jak Rosja zdusza ich gospodarkę nielegalną blokadą". Zdaniem Stavridisa, Sojusz powinien odpowiedzieć Rosji poprzez ustanowienie korytarza humanitarnego dla dostaw z i do ukraińskich portów, a gwarancją bezpieczeństwa na takiej trasie miałaby być powietrzna i morska eskorta sił NATO. Wojciech Konończuk, dyrektor OSW, uważa jednak, że do takiego kroku nie ma w Sojuszu "ani woli, ani odwagi politycznej". - Zachód nie jest w stanie nic zrobić w obawie przed eskalacją, przed tym, że taki ruch doprowadziłby do otwartego konfliktu zbrojnego z Rosją. Poza tym, nie ma na Zachodzie koalicji państw chętnych do przetestowania rosyjskich gróźb, do powiedzenia Kremlowi: sprawdzam - rozwija swoją myśl. Za taki stan rzeczy w lipcowym wywiadzie dla Interii ostro skrytykował NATO gen. Ben Hodges, były dowódca generalny armii Stanów Zjednoczonych w Europie. - Musimy w NATO wypracować kompleksową strategię dla regionu Morza Czarnego. Chodzi mi o podejście ekonomiczne, dyplomatyczne i militarne - ocenił wojskowy. Jego zdaniem kluczowa z perspektywy Sojuszu dla odzyskania kontroli nad Morzem Czarnym jest efektywna współpraca z Turcją. - Problem tkwi w tym, że według Turków, gdyby postawili się Rosji, to nie mogliby liczyć na stosowną pomoc reszty NATO. Dlatego, myśląc bardziej geostrategicznie o regionie Morza Czarnego musimy myśleć o zacieśnianiu współpracy pomiędzy nami i Turcją - argumentował gen. Hodges. Rosyjsko-turecki taniec Wspomniana przez amerykańskiego generała Turcja rzeczywiście może stanowić rozwiązanie problemu. Ankara jest regionalnym mocarstwem i od lat dba o swoistą równowagę sił w basenie Morza Czarnego. Jej relacje z Rosją mocno różnią się od relacji całego NATO. - Turcja i Rosja to typowi "frenemies", czyli przyjaciele i wrogowie w tym samym czasie - mówi Interii Adam Balcer, dyrektor programowy w Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego i ekspert od tureckiej sceny politycznej. Administracja prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana ma dwa główne cele. Po pierwsze, chce doprowadzić do przywrócenia tzw. porozumienia zbożowego, ponieważ jest to zarówno w jej własnym interesie ekonomicznym, jak i przyczyniłoby się do opanowania coraz mocniej eskalującego kryzysu w regionie. Turecki przywódca gra też jednak na siebie i to jego drugi cel. - Erdogan chce wyjść na bohatera, chce, żeby świat zobaczył, że to Turcja zmusiła Rosję do racjonalnych działań i że to dzięki Turcji udało się opanować kryzys - tłumaczy Balcer. Turcja jest dla Kremla wiarygodnym partnerem do dyskusji, bo - po pierwsze - jest państwem silnym, z którym Putin musi się liczyć, a po drugie, w odróżnieniu od większości krajów NATO, Turcji nie zależy na zniszczeniu Rosji. Upadek Kremla również zachwiałby stabilnością w regionie, co Ankarze nie jest na rękę. Wymarzony scenariusz Erdogana to dalej słabnąca Rosja, którą będzie można kontrolować, i jeszcze bardziej zyskująca na znaczeniu Turcja. - Relacja Rosji i Turcji to rodzaj tańca, w którym na przemian używane są argumenty twarde i miękkie - barwnie oddaje złożoność relacji tych dwóch państw Balcer. Droga do ostatecznego zdominowania Rosji przez Turcję jest jednak jeszcze daleka i kręta. Wcześniej trzeba zażegnać obecny kryzys i uniknąć eskalacji, a to wcale nie będzie proste, bo choćby historia relacji rosyjsko-tureckich pełna jest takich napięć. Wystarczy wspomnieć zestrzelenie przez Turków rosyjskiego bombowca Su-24 w 2015 roku. Do podobnego incydentu może dojść i teraz, zwłaszcza, że tureckie statki znalazły się na celowniku rosyjskiej marynarki. To natomiast groziłoby konfliktem na linii NATO-Rosja, o którym wspomniał admirał James Stavridis. - Ani Rosja nie jest gotowa na konfrontację z NATO, ani NATO nie jest gotowe na konfrontację z Rosją. Zresztą na to liczy Kreml - przewiduje jednak Wojciech Konończuk. - Gdyby było inaczej, blokada Morza Czarnego już dawno wspólnym wysiłkiem państw zachodnich zostałaby przełamana - dodaje dyrektor OSW.