- Droga do Chersonia nie była łatwa, ale nie nazwałabym jej też dramatyczną. Im bliżej miasta liczba punktów kontrolnych, na których wojskowi sprawdzają przepustki, proporcjonalnie się zwiększa. My nie mieliśmy żadnych problemów, ponieważ uzgodniliśmy nasz przyjazd z władzami miejskimi" - wspomina Kateryna. "Niektóre fragmenty drogi do Chersonia były zniszczone. Najtrudniejszym odcinkiem było miejsce, które pozwala ominąć zburzony most Chersoń-Mykołajów - dodaje. Okolice Chersonia przypominały wolontariuszce okolice Kijowa: pobliskie miasteczka i wsie były bardziej zniszczone przez wojska rosyjskie niż samo miasto. - Ledwo powstrzymałam łzy, kiedy na poboczu zobaczyłam kolumny ostrzelanych samochodów z napisami "ewakuacja" i "ludzie", na których widniały białe flagi: w tych samochodach zginęły osoby usiłujące wydostać się z miasta - opowiada kobieta. - Gdy dotarliśmy do Chersonia odczuliśmy z kolegami niesamowitą radość, która nadal wisi w powietrzu. Ludzie nas witali jak krewnych, przez cały czas dziękowali nam i ściskali. Pamiętam rozmowę z jedną kobietą, która powiedziała, że bardzo na nas tu czekali - mówi Kateryna. - Na moją odpowiedź, że chyba raczej na ukraińskie wojska, odparła, że nie, bardzo czekali tu również i na przyjazd cywilów z nieokupowanych terytoriów. Bardzo ważne dla nich jest to, że się o nich pamięta - dodaje. Wojna w Ukrainie. Pomoc na wyzwolonych terenach Na Placu Wolności w Chersoniu, dokąd skierowały grupę Kateryny władze miasta, było też kilka innych ciężarówek, między innymi z ubraniami, które mógł otrzymać każdy potrzebujący - wspomina kobieta. - Byłam pod wrażeniem chersońskiej młodzieży i dzieci, organizujących się samodzielnie i pomagających przy rozdawaniu pomocy humanitarnej. Dzieci z naklejoną na rękawie zieloną taśmą, gdy tylko usłyszały, że trzeba organizować łańcuszek do rozładowania TIR-a, szybciutko się w nim ustawiły - powiedziała kobieta. - Widziałam też chłopców w wieku 8-12 lat, którzy chcąc pomóc rodzicom, dźwigali ciężkie torby z jedzeniem. Mówili, że ich rodzice są obecnie w pracy w innej części miasta i czują się zobowiązani im pomóc - wspomina wolontariuszka. - Na początku ustawili się do nas ludzie w wieku podeszłym i bezdomni. Później, gdy informacja o naszym przybyciu się rozeszła, przyszli studenci i przedstawiciele klasy średniej - zauważyła. Bardzo rozczulające dla Kateryny były malutkie dzieci, ledwo sięgające do kolan, które biegły do wojskowych, ściskając ich za nogi. Jak podkreśliła, ukraińscy żołnierze nie mają szans, żeby spokojnie przejść przez miasto: są zatrzymywani, obejmowani, całowani, każdy płacze, prosi o zdjęcie. - Wojskowi również czasami nie są w stanie powstrzymać łez - dzieli się wspomnieniami kobieta. - Porządku na placu pilnują policjanci. Pamiętam, jak do dwójki z nich podeszła starsza pani z własnoręcznie zrobionymi na drutach skarpetami. Chciała je im wręczyć, lecz policjantom nie wypadało stać na posterunku z torbą, więc skierowali ją do żołnierzy. Potem zastanawiali się, czy nie należałoby jednak przyjąć skarpet, ale gdy zobaczyli jakiegoś żołnierza, któremu wystawały one z kieszeni, bardzo się ucieszyli - mówi Kateryna. Ukraina odzyskała Chersoń. Dramatyczna sytuacja w mieście Mimo wszystko sytuacja w mieście jest dramatyczna. Brakuje wody, ogrzewania, prądu i łączności. W większości domów jest gaz, co jakoś ratuje sytuację - relacjonuje wolontariuszka. W sklepach artykuły spożywcze mocno zdrożały, ponieważ nie wszystko jeszcze zostało dostarczone do miasta. W bankach nie ma gotówki, wszyscy wykorzystują to, co było w obiegu. - Bankomaty i terminale nie pracują, rozliczyć się można wyłącznie gotówką. Gdy przyjechaliśmy do Chersonia, po raz pierwszy otwarty został urząd pocztowy, do którego ustawiła się kolejka. Na szczęście w niektórych miejscach w centrum miasta łapie sieć komórkowa; dwóch ukraińskich operatorów komórkowych rozdawało potrzebującym sim karty - mówi wolontariuszka. - W mieście z 40 karetek pogotowia zostało dziesięć. Samochodów strażackich nie ma wcale, bo wszystko wywieźli rosyjscy żołnierze; gdy jakiś budynek płonie, to nie ma czym go gasić. Ostatnio jeden budynek mieszkalny w mieście płonął przez trzy doby - dodaje. - Na Placu Wolności w Chersoniu przez cały czas słyszeliśmy odgłosy wybuchów. Gdy wyjechaliśmy z miasta dowiedzieliśmy się, że nieopodal miejsca, na którym staliśmy, spadł rosyjski pocisk - mówi Kateryna. - Nasza grupa dostała od chersończyków tak dużo energii, że starczy nam jej jeszcze na długo. A gdy przyjechałam do Kijowa, zrobiłam to, o co prosili mnie w Chersoniu: przekazałam ich pozdrowienia - dodaje kobieta.