W centrum Berlina spotkałem nie tylko małego bałwanka o różanych uszkach, witającego się z turystami ze słupka. W słup soli można było się zamienić, czytając niektóre transparenty, z jakimi przed Bramą Brandenburską zjawili się manifestanci w pierwszy weekend grudnia. Czołowy plakat (w tłumaczeniu): "Nigdy więcej wojny. Pokój z Rosją". A poniżej martwy żołnierz na tle Berlina zniszczonego pod koniec II wojny światowej. Inne hasła: "Ręce z dala od Wenezueli", "Sojusz pokojowy z zakończeniem wojny", "Wojska znów ruszają na wojnę na wschodni front. Armia - do domu!". Nie zabrakło też wplecionych gdzieniegdzie pacyfek, zaproszeń do oglądania telewizji RT (dawnej Russia Today) i motywów ludowych. Wezwanie do pokoju z Moskwą i Pekinem ozdobiono czerwonym chińskim smokiem oplatającym rosyjską matrioszkę (drewniana babuszka oczywiście niezwykle szczęśliwa). Do kompletu wątek medyczny, czyli apel o dopuszczenie szczepionek oraz leków z Rosji, Kuby i Chin. Pojawili się też obrońcy założyciela WikiLeaks Juliana Assange'a, jak również tęskniący za XIX-wieczną Europą. Ci drudzy zabrali ze sobą symbole II Rzeszy - istniejącej w latach 1871-1918 - oraz Imperium Rosyjskiego. Próbowali też przekonywać, że gdy funkcjonowały tamte państwa, Stary Kontynent miał się lepiej. Przypomnijmy, iż były to kraje uczestniczące w rozbiorze Polski. Hasło "Ręce precz od Rosji" głoszone w centrum Berlina. Ilu Niemców tak myśli? Gdyby ktoś z takimi poglądami agitował głośno przy krakowskim Wawelu albo na Placu Zamkowym w Warszawie, to możliwe, że nie zdążyłby ustać tam kwadransa. Najpewniej rozpętałaby się uliczna awantura zakończona interwencją policji. Tymczasem w stolicy Niemiec prorosyjscy aktywiści wzbudzali zainteresowanie co najwyżej turystów, którzy robili im zdjęcia. Miejscowi traktowali ich niczym powietrze. Zapytałem przypadkowo spotkaną parę berlińczyków, czy hasła takie, jak "Ręce precz od Rosji" często są eksponowane w mieście. - Nie codziennie, ale zdarza się. Także w innych miejscach coś krzyczą, nie tylko tutaj - odpowiedzieli. Na ile takie demonstracje oddają, co w Berlinie i reszcie RFN myśli się o polityce Kremla, wojnie w Ukrainie czy samym Władimirze Putinie? Jak wyjaśnia prof. ucz. dr hab. Magdalena Latkowska, kierownik Zakładu Kulturologii UW, prorosyjskie manifestacje są "wypadkową kilku czynników". - W niemieckim społeczeństwie nie ma masowego poparcia i dla wojny wytoczonej Ukrainie, i dla samej Rosji. Zmieniła się nawet polityka kanclerza Olafa Scholza, bo obywatele widzą bankructwo poprzedniej. Pozostały jednak prorosyjskie wpływy. Niemcy są historycznie powiązani z Rosją od czasów carycy Katarzyny II, co oddziałuje na zwykłych obywateli. Przypomnijmy, że kanclerz Angela Merkel miała w swoim gabinecie portret tej monarchini - mówi Interii. Prof. Latkowska: Skrajne organizacje działają na społeczeństwo Jak dodaje nasza rozmówczyni, w niemieckich miastach mieszka ponadto spora grupa emigrantów rosyjskiego pochodzenia. - Jest ona znacznie większa niż w Europie Środkowo-Wschodniej. W Berlinie to zauważalna liczba osób, która się asymiluje. Dodatkowo na życie publiczne i media promieniuje polityka - ocenia prof. Magdalena Latkowska. Przypomina następnie, że kanclerz Gerhard Schröder (urzędował w latach 1998-2005 - red.) był mocno prorosyjski, "a jego następczyni Merkel w zasadniczych punktach kontynuowała te działania". - Szefowa rządu forsowała chociażby projekt Nord Stream - podkreśla. Ekspertka nawiązuje też do zeszłotygodniowego ujawnienia planów skrajnego ruchu "Obywatele Rzeszy". Jego członkowie, na czele z arystokratą Heinrichem XIII, dążyli do zamachu stanu w Niemczech i zmiany ustroju. Grupa została rozbita, zanim doszło do siłowego przejęcia władzy lub jego próby. - W działalność "Obywateli Rzeszy" zaangażowane były też inne wysoko postawione osoby, m.in. była parlamentarzystka i bankowiec. W tym przypadku również doszukano się rosyjskich wpływów, lecz Kreml oczywiście zaprzeczył, że ma cokolwiek z tym wspólnego. Takie organizacje pojawiają się nie tylko w Niemczech, lecz w całej Europie i chociaż są marginalne, w jakimś stopniu działają na społeczeństwo - zauważa. Ocenia przy tym, iż Niemcy "mają złą tradycję 'zabraniania czegoś', więc dopuszcza się tam, by ktoś manifestował i wygłaszał chociażby prorosyjskie poglądy". - Obowiązuje tam bardzo liberalna demokracja. Obecność skrajnych opinii w przestrzeni publicznej nie jest wynikiem złej woli czy społecznej sympatii do nich, lecz obojętności wynikającej z tolerancji. Wychodzi się z założenia: "Dopóki różne zdania nie łamią prawa, staramy się je tolerować" - uznaje. Zebrali się w Berlinie, by wesprzeć Ukrainę. Wokół pustki Zdaniem prof. Latkowskiej rządzący w Niemczech chcą mieć kontrolę nad ruchami popierającymi Rosję "przez brak twardego zakazywania". - Historia prób delegalizacji Narodowodemokratycznej Partii Niemiec (NPD), istniejącej od lat 60. (ultraprawicowego, neonazistowskiego ugrupowania - red.) wykazała, iż zabranianie nie jest rozwiązaniem - podsumowuje. Kilka minut spacerem od Bramy Brandenburskiej, koło Bundestagu - niemieckiego parlamentu - zorganizowano inny protest, tym razem przeciwny wojnie rozpętanej przez Rosję. Jego uczestnicy żądali: "Nałożyć sankcje na działaczy Putina!", "Ukarać wszystkich rosyjskich podżegaczy wojennych!". Lecz ich postulaty, podobnie jak krzyki prokremlowskich aktywistów, właściwie też nikogo z przechodniów nie interesowały.