Od 12 maja zespół polskich medyków pola walki z Fundacji "W Międzyczasie" Damiana Dudy wzbogacił się o kobietę. Do ekipy dołączyła Kateryna Barzakowska. Interii udało się porozmawiać z tą odważną wolontariuszką. Jakub Szczepański, Interia: Jak pani wylądowała na froncie? Kateryna Barzakowska, medyk pola walki: - Przez przypadek. W Polsce byłam na kursie dla medyków bojowych. Dowiedziałam się tam o Fundacji "W Międzyczasie" i działalności Damiana Dudy. Pomyślałam: dlaczego nie? Wiedziałam już wtedy, że będę na froncie. Nie wiedziałam tylko z kim. Nasze drogi przecięły się w kwietniu. Co pani robi, kiedy nie jest na wojnie? Skąd zainteresowanie medycyną pola walki? - Zawodowo jestem programistką, mam obywatelstwo ukraińskie i pochodzę z Kijowa. Przez całą wojnę, od 2014 r., byłam wolontariuszką tam, gdzie tylko mogłam. Jeśli chodzi o medycynę, to marzenie z dawnych lat. Chciałam zostać chirurgiem, ale się nie udało. Kiedy szukałam dla siebie miejsca na wojnie, postanowiłam wrócić do dawnych celów. Bardzo dobrze mówi pani po polsku. - Mieszkałam w Polsce prawie dziewięć lat. Studiowałam, pracowałam. Prawie rok temu zrozumiałam, że przyjadę na wojnę z Rosją. Potrzebne były mi przeszkolenie i pieniądze. Bo przecież nie dostaję wynagrodzenia za swoją służbę. Jak na pani decyzję o wyjeździe na wojnę zareagowali najbliżsi? - Powiedziałam mamie, jak jest. Oznajmiłam: jadę i nie mogę inaczej, muszę tu być. Początkowo mówiła jak każda mama. Że boi się, nie chce, że może jednak powinnam zrezygnować. Postawiłam ją przed konkretnym wyborem. Albo mnie wspiera, albo zamykamy temat i więcej o nim nie rozmawiamy. Rodzina wybrała pierwszą opcję. Przejmują się, kiedy nie mam zasięgu. Przyznam, że sam się zastanawiałem nad tym, co się z panią dzieje. Umawialiśmy się na rozmowę innego dnia, a przez dwie doby nie dawała pani znaku życia. - Wczoraj nie miałam zasięgu. Kiedy dzwoniłam do niej (do mamy - przyp. red.) wieczorem, w jej głosie słychać było stres. Podobnie jest, kiedy pracujemy. Jak to wygląda, jeśli chodzi o codzienną łączność na froncie? Internet, komunikacja z bliskimi? - Telefon zawsze jest w trybie samolotowym. Mamy Starlinka (telekomunikacyjny system satelitarny firmy SpaceX - red.) i jest to dość bezpieczny sposób komunikacji. Jeżeli działa, nie ma problemów z kontaktem z bliskimi. Wiem, że przed wyjazdem na wojnę trafiła pani na szkolenie w ukraińskiej armii. - Nigdy nie miałam nic wspólnego z wojskiem. Na obozie na pewno czegoś nas nauczyli: trochę szkoleń taktycznych, medycyny. Szkolenie trwało cztery dni. Jeszcze w maju mieliśmy na to czas. Gdzie pani obecnie służy? - Bardziej na południu, bliżej Zaporoża. Jak pani widzi codzienną rzeczywistość frontu? Interesuje mnie pani perspektywa, zwłaszcza jako kobiety. - Jestem tu od maja, trochę przyzwyczaiłam się do warunków wojennych. Nawet przed chwilą było słychać, że coś lata w powietrzu, wybuchy. Nigdy nie ma spokoju, ciszy. Jako kobieta mogę powiedzieć, że nie każdy chce ze mną pracować. Dlaczego? - Większość wolałaby pracować z mężczyznami. Chodzi również o warunki fizyczne. Pracowałam już na opancerzonym wozie bojowym. Wiadomo, że trudno wyciągnąć spod ognia 90-kilogramowego chłopa z bronią, kamizelką i pełnym sprzętem. Potrzeba do tego trochę siły. No i koledzy bardziej się o mnie martwią, a to czasem przeszkadza. Człowiek przestaje myśleć o swojej misji i zaczyna się zastanawiać, jak mnie uratować. Jaka sytuacja, do tej pory, była dla pani najtrudniejsza? - To było trochę ponad tydzień temu. Miałam jechać z naszym głównym medykiem, który należał do mojego zespołu. Byłam już ubrana w kamizelkę kuloodporną, przygotowana do wyjazdu. Wciąż nie rozumiem, jak to możliwe, że nie pojechałam. W ostatniej chwili pojawił się inny medyk, który wziął moje miejsce. Zamieniliśmy się. Co było później? - Dość długo czekaliśmy, aż nasi odwiozą rannych, ale nic takiego się nie wydarzyło. Wierzyliśmy, że nie mogą kogoś wyciągnąć, ale wszystko gra. Wtedy uzyskaliśmy informacje o trafieniu samochodu opancerzonego, w którym jechali. Nikt nie wiedział, co z załogą. Prawie nad ranem okazało się, że główny medyk nie żyje. O czym pani myślała, kiedy czekaliście na informacje? - Mieliśmy mnóstwo pracy przy innych poszkodowanych. Masz jednak z tyłu głowy, że nie wiadomo, co z twoim dowódcą, nie wiesz, czy udało mu się przeżyć. Na szczęście osoba, która się ze mną zamieniła, wyszła cało z opresji. Zastanawiam się teraz, czy ja sama wysiadłabym z tego samochodu przed trafieniem. Rozumiem, że gdybym pojechała, mogłoby mnie już tutaj nie być. Co najbardziej zapadło pani w pamięć w czasie tej wojny? - Pamiętam pierwszy ostrzał. Leżymy w jakimś budynku na podłodze. W nocy zaczynają nagle do nas strzelać, wciąż nie wiadomo, z czego. Wybuch z prawej, z lewej, trzeci trochę z przodu, kolejny ciut z tyłu. Wtedy zastanawiasz się, gdzie trafi piąty. Czy przypadkiem nie w nasz budynek. Z rozmowy wnioskuję, że psychicznie radzi sobie pani całkiem nieźle. - Wojna trwa od 2014 r., są tu wszyscy moi przyjaciele. Cały czas miałam świadomość tego, co się dzieje. Kiedy tu jechałam, wiedziałam, na co się piszę. Trzeba się przyzwyczaić do odgłosów wojny, rzeczywistości. Wiadomo, że strzelają do nas także w nocy, a jakoś spać trzeba. Z czasem zasypiasz normalnie. Człowiek się do wszystkiego przyzwyczaja. Miałem zapytać: faktycznie można się przyzwyczaić do wojny? Życia na krawędzi? - Kiedy rozmawiamy, co 30 sekund coś przelatuje mi nad głową. Przy niektórych dźwiękach ciało reaguje samo. To normalne. Jak długo pani zamierza zostać na froncie? - Nie wiem. Słyszałam, że za dwa tygodnie chłopaki, z którymi pracujemy, mają jechać do bazy. Zamierzam zostać z nimi tak długo, jak będę tu potrzebna. Jakub Szczepański