Pytam Grażynę, co dzieje się w głowie młodego człowieka, że zamiast żyć spokojnie w swoim kraju rusza na wojnę. Odpowiada tak: - Tam, gdzie drugiemu człowiekowi dzieje się krzywda, zawsze jest moja wojna. Nie militarna, czy polityczna, ale ta o człowieka. - Wyobraź sobie, że to w dom twoich przyjaciół uderzyła rakieta, że to twoja rodzina mieszka w piwnicy i śpi na gołej ziemi, że twoi sąsiedzi stracili ukochanego syna na froncie. Przejdziesz obojętnie? - pyta wolontariuszka. Kamilowi zadaję to samo pytanie. - Racjonalnie nie mogę tego wytłumaczyć. Po kilku dniach zaczęło mnie "wołać" - wspomina. Po wypadku w Bachmucie usłyszała o nich cała Polska. Grażyna straciła tam nogę, Kamil uratował jej życie. Wojna ich zmieniła, na ich oczach spadały rakiety, płonęły domy, lały się łzy. W każdej chwili mogli zginąć. Tam, w obcym kraju, gdzie wcale nie musieli być. Ale chcieli i nadal chcą nieść pomoc. Bezinteresownie. Linia narysowana kredą Kamil i Grażyna w Bachmucie byli cztery razy. Zawozili tam pomoc humanitarną, drobne prezenty dla najmłodszych. - Był tam skład węgla, który mieszkańcy mogli pobierać, żeby mieć jakikolwiek opał. Podszedł raz do nas chłopiec, miał może z osiem lat. W małym wózeczku wiózł ten węgiel, a obok szła jego mama z dwiema siatami. Byli brudni, smutni. Dałem mu mentosy, które miałem w kieszeni i się uśmiechnął. Oni cieszyli się, że ktoś w tym piekle się zjawił i dał dziecku słodycze - wspomina Kamil. Ten obraz utkwił mu w głowie na długo i to właśnie dla tego chwilowego uśmiechu dziecka wracał do Bachmutu. W Charkowie też cały czas przewijają się dzieci. Przed blokami narysowane są linie, których nie wolno im przekraczać w czasie zabawy. - Kiedy zawyją syreny, to od tej linii zdążą dobiec do schronu. Jeżeli będą dalej, może im się nie udać - tłumaczy Grażyna. Życie przed wojną Grażyna ma 33 lata, jest pedagogiem specjalnym. Od wielu lat działa w krakowskim stowarzyszeniu "Klika". 31-letni Kamil ostatni rok przed wojną spędził, pracując jako asystent osób z niepełnosprawnościami. Wcześniej był wolontariuszem w "Klice". To właśnie z ramienia stowarzyszenia oboje znaleźli się w Ukrainie. Kamil wyjechał już w marcu. Grażyna pierwszy raz pojechała w wakacje. Kilka razy wracali do Polski, ale zawsze tęsknili za Ukrainą. Na dłużej musieli przyjechać w styczniu po wypadku w Bachmucie. Kiedy rozmawiamy, Grażyna jest dalej w szpitalu i dochodzi do siebie po amputacji nogi. Kamil czeka na pociąg do Pawłohradu na dworcu w Charkowie. - Wróciłem tu po miesiącu i uderzył mnie widok tych ludzi. Ich twarze z depresją. Zmęczone, smutne. Ściągnęło mnie to do rzeczywistości - mówi Kamil. Mieszkańcy Charkowa żyją teraz strachem przed kolejną ofensywą Rosjan. Część Ukraińców wróciła do kraju i próbowała na nowo układać sobie życie, a teraz znów ich jutro jest niepewne. Kamil dodaje: - Ludzie tutaj nie wierzą w koniec wojny. Cieszyli się, kiedy był okres ukraińskiej ofensywy, ale ta radość już prysła. W nocy, dzień po moim powrocie, na miasto spadło dziewięć rakiet. Kolejne dni to były ciągłe alarmy i wybuchy. Ludzie znów myślą o ucieczce, pytają czy ktoś nie jedzie do Polski. Do Polaków czują największą wdzięczność. Kamil przyznaje, że wojna dotknęła wszystkich Ukraińców - bogatych i biednych, chociaż to głównie ci ubodzy zostali w kraju. Wspomina scenę, jak na jednym z bogatszych osiedli rozdawali gorącą zupę. W kolejce stało sporo bezdomnych, a obok nich kobieta w drogim futrze. W tym momencie ona też niczego nie miała. - Ta wojna zrównała wszystkich do bycia człowiekiem - mówi Kamil. Strach przed lataniem Głównym zajęciem wolontariuszy z Polski jest pomoc osobom z niepełnosprawnościami, starszym i samotnym. Działają jak pracownicy socjalni. Przywożą zakupy, leki, zabierają do lekarza czy szpitala. Rozwożą pomoc humanitarną. Są wsparciem, dają poczucie, że ktoś jest, pamięta, wysłucha. - Dzielenie się odwagą i miłością, dawanie nadziei na przetrwanie kolejnego dnia to nasz główny cel bycia tutaj - mówi Grażyna. Nie ma w niej zgody na to, by ludzie w tak trudnej sytuacji zostali sami, a kryzys humanitarny w Ukrainie jest ogromny. Jedną z ich podopiecznych była Walentyna - starsza kobieta z niepełnosprawnością. Miała ogromne problemy z poruszaniem się, a mieszkała w piwnicy na północnej Sałtiwce (dzielnica Charkowa - przyp. red.). Przez pewien czas mieszkało tam wiele innych osób, ale ostatecznie seniorka została sama. Jej mieszkanie było zniszczone, nie miała dokąd wrócić. Na gołej ziemi leżał materac, na którym spała. Całe dnie spędzała na osiedlu, była jego "naczelniczką". Wiedziała, kto potrzebuje pomocy, gdzie można coś załatwić, przynosiła im owoce i ogórki kiszone. Wieczorami Kamil i Grażyna siadali z Walentyną i jej koleżankami i śpiewali rosyjskie wersje piosenek Maryli Rodowicz czy Anny German. Zbliżała się jednak zima, a wizja staruszki spędzającej ją w piwnicy nie napawała optymizmem. Walentyna miała jednak córkę w Grecji, do której mogłaby się ewakuować. Nie chciała, bo bardzo bała się latać samolotem. Mówiła, że leciała raz i nie zrobi tego nigdy więcej. Negocjacje trwały długo, ale ostatecznie udało się ją przekonać. Kamil zawiózł ją do Polski, skąd razem z Grażyną poleciała do Grecji. Wolontariusz obiecali jej, że nie będzie podróżowała samotnie. - To było niesamowite patrzeć na spotkanie rodziny, która tak wiele przeszła. Po całym tym strachu o życie matki i babci oni wreszcie odetchnęli z ulgą. To było wręcz mistycznie doświadczenie - mówi Grażyna. Tydzień po przylocie do Grecji Walentyna przeszła udar. Udzielono jej pomocy medycznej, dostała leki, przeżyła. - Mam poczucie, że to był ostatni moment na tę podróż. Gdyby ten udar przeszła w piwnicy, to pewnie znaleźlibyśmy ją martwą - przyznaje Grażyna. Wspomina też inną staruszkę, która żyła w skrajnie złych warunkach. Poznali ją w bardzo deszczowe popołudnie. Rozwozili paczki z jedzeniem do rodzin, kiedy podeszła do nich Luba. Ledwo się poruszała, chodziła o kulach, była zapłakana. Mówiła, że nie dostaje żadnej pomocy, nikogo nie ma. Zależało jej, by ktoś wysłuchał jej historii. Wolontariusze odwiedzili kobietę w mieszkaniu. Okazało się, że żyje w bloku, w który uderzyła rakieta. Wszędzie było pełno sadzy, a Luba była tym niezwykle zawstydzona... Było jej wstyd, bo nie mogła tego wszystkie posprzątać. Żyła tam bez światła, ogrzewania, pitnej wody. Zniszczenia były ogromne, a to że przeżyła, to cud. Luba żyła w gruzach swojego domu. Uczenie się wojny 7 marca minie rok odkąd Kamil wyjechał do Ukrainy. O pierwszy tygodniach mówi, że "uczył się wojny". Rosjanie byli na obrzeżach Kijowa, po kraju jeździł w strachu, że z każdego zakrętu może wychylić się czołg. W Żytomierzu pomagał przy ewakuacji osób z niepełnosprawnościami do Polski, rozwoził pomoc humanitarną do Zaporoża czy Połtawy, a pod koniec marca osiadł w Charkowie. - Tu jest moja baza, miejsce do życia - mówi. Na początku wojny to właśnie Charków był jednym z najczęściej atakowanych miast. Kamil wspomina, że już pierwszego dnia nad jego głową przeleciały rakiety, słyszał świsty i uderzenia. Dwa dni później rakieta spadła dosłownie na jego oczach, zaledwie 100 metrów dalej i uderzyła w dom, który stanął w płomieniach. Kamil bez wahania ruszył na pomoc, by gasić pożar. Szybko musiał się przystosować. Krążył po dzielnicach i rozwoził mieszkańcom gorącą zupę, a u bram miast stały rosyjskie wojska. Strzelali cały czas. Tak trwało to aż do maja. Pytam, czy się bał. - Strach pojawiał się w nocy. Wtedy jest się najbardziej bezbronnym. Myślałem o tym, czy rakieta nie uderzy w moje mieszkanie - mówi. Tak było na początku, po niemal roku nie myśli już o strachu. - On paraliżuje, nie pozwala na działanie - mówi Kamil. To podejście sprawiło, że był w stanie udzielić pomocy Grażynie, gdy w Bachmucie urwało jej nogę. Gdyby nie on, mogłaby się wykrwawić. Kamil zachował zimną głowę. - Wiedziałem co robić, choć nigdy wcześniej nie byłem w takiej sytuacji. Im większe zagrożenie, tym większy spokój mam w głowie - mówi. Wspomina, że wokół nich cały czas spadały rakiety, a za plecami słyszeli serię z karabinów. - Bachmut to piekło - dodaje. Tęsknota za życiem - Nie miałam momentów zawahania, wiedziałam że to jest miejsce, w którym powinnam być. To nie znaczy, że się nie bałam. Często myślałam, że mogę nie przeżyć i to nie dotyczy tylko tego ostatniego wypadku w Bachmucie, ale też poprzednich wyjazdów i ataków rakietowych na Charków - mówi Grażyna. Choć czuła, że jest we właściwym miejscu, to tęskniła za rodziną. Szczególnie w okolicach Bożego Narodzenia. Ten czas był też trudny dla Kamila. - Wiedziałem, że bliscy mnie potrzebują. W styczniu spędziłem miesiąc w Polsce, ale szczerze mówiąc, nie mogłem się doczekać, aż tutaj wrócę - mówi. Kiedy pierwszy raz wyjechał do Ukrainy nie powiedział o tym rodzinie. Dopiero po powrocie do Polski w maju przyznał, gdzie był. Początkowo trudno było im zaakceptować jego decyzję, ale po czasie się przyzwyczaili. Zmienił to wypadek w Bachmucie. - Wtedy wrócił temat mojego powrotu do kraju, ale ja mam już wyznaczony cel i ścieżkę. Wiem, co robię, nikomu nic nie udowadniam - mówi Kamil. O tęsknotę za Ukrainą pytam też Grażynę. - Teraz przede wszystkim tęsknię za życiem, za tym żeby wstać z łóżka, iść na spacer. Do Ukrainy chcę wrócić, ale najpierw muszę porządnie nauczyć się chodzić, żeby być dla innych pomocą, a nie obciążeniem - mówi. Dodaje: - Ale tak, w tym momencie bardziej tęsknię za Ukrainą i ludźmi, których tam zostawiłam, niż za Polską, kiedy byłam w Ukrainie. Tam miałam głębokie poczucie, że jestem na swoim miejscu. Kamil nie planuje powrotu do Polski na stałe. Nie wie też, na jak długo zostanie w Ukrainie. - Wojna i te wszystkie doświadczenia mnie zmieniły. Wiem, że dalej będę szukał miejsc, gdzie potrzebna jest pomoc. Może w innych częściach świata? Planów nigdy nie mam, ale czuję, że na horyzoncie znajdzie się Afryka. Niestety, niejeden front jest na tym świecie - mówi.