Grażyna na wojnie w Ukrainie straciła nogę, ale kiedy pytam ją, czego boi się teraz najbardziej, to nie mówi wcale, że bólu czy życia po amputacji. - Najbardziej boję się samotności - to słowa 33-letniej kobiety, która od kilkunastu lat skupia się na pomocy osobom z niepełnosprawnościami. Kobiety, która nie raz widziała samotność wypisaną na twarzy. Z Bachmutu przywiozła też obraz innych twarzy: osób z niepełnosprawnością intelektualną, które w obliczu wojny są bezradne, nikomu niepotrzebne. To właśnie o nich myślała, kiedy była pewna, że umiera. Wolontariuszka z Polski: Myślałam, że umieram - Pamiętam silny błysk i huk, po którym przewróciłam się na ziemię. W prawej nodze nic nie czułam, nie byłam w stanie nią poruszać - wspomina Grażyna. W lewej czuła straszny ból. - Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że umrę - mówi. 30 metrów od niej spadł pocisk, który uderzył w budynek mieszkalny. Ludzie zaczęli uciekać do schronów. Grażyna oberwała odłamkami i leżała na ziemi, nie była w stanie poruszyć się nawet o milimetr. Wiedziała, że każdy musi tu chronić swoje życie, w takiej sytuacji ryzyko kolejnego ataku jest gigantyczne, więc nikt nie wróci, by jej pomóc. Z kamizelki próbowała wyjąć stazę (rodzaj opaski uciskowej stosowanej do tamowania masywnych krwotoków - przyp. red.), ale nie mogła rozsunąć zamka. - Wtedy po raz drugi pomyślałam, że umrę - przyznaje. Kilkanaście sekund później podbiegł do niej Kamil, przyjaciel i wolontariusz, z którym przyjechała do Ukrainy. - On mnie opatrzył. Na prawą nogę założył mi dwie stazy, choć to lewa bolała mnie bardziej. Zorientowałam się, że musi być bardzo źle - mówi Grażyna. Jak później się dowiedziała, prawą stopę urwało jej na miejscu. Kiedy Grażyna leżała na ziemi, podbiegła do niej lokalna wolontariuszka, Swieta. - Przyniosła mi wodę i powiedziała, że zna taką piękną rosyjską piosenkę i zapytała czy może mi ją zaśpiewać. Zgodziłam się - wspomina Grażyna. Dodaje, że czuła się jak w filmie. Wolontariuszka z Polski leżała na ziemi w Bachmucie, najbardziej niebezpiecznym mieście Ukrainy, z urwaną nogą - a obok niej klęczała inna kobieta i śpiewała piękną piosenkę o miłości do rodziny. - Myślę, że ona wiedziała, że nic więcej nie jest w stanie dla mnie zrobić, a ja wtedy po raz trzeci pomyślałam, że dziś umrę - mówi Polka. Wtedy zapytała Kamila, czy umiera. Odpowiedział tylko, że nie krwawi i nie jest blada. - Wiedziałam, że jestem na krawędzi. W innym wypadku powiedziałby "co ty pieprzysz, Grażyna", ale nie tym razem - wspomina. Ludzie wokół nich zaczęli wzywać pomoc, ale nie było łączności ani internetu. Kamil opatrywał równocześnie dwie osoby i tłumaczył komuś, jak obsługuje się radiostację. - To jest taka trudna prawda o tym, co tam się działo. Gdyby nie Kamil, to nie byłoby tam człowieka, który potrafiłby udzielić mi pomocy. A byliśmy w punkcie niezłomności, gdzie zawsze coś złego może się wydarzyć. Może to powinna być wskazówka dla pomagających Ukrainie, by te punkty zaopatrzyć chociażby w porządne apteczki. Tam są gigantyczne braki - dodaje. Nie wie, jak długo leżała na ziemi Grażyna przyznaje, że po wybuchu straciła poczucie czasu, nie wie, jak długo leżała na ziemi, może było to kilkadziesiąt minut? Pomocy wciąż nie było, a samochód, którym przyjechali, miał przebite tylne opony. Zapadła jednak decyzja, że to właśnie nim wolontariusze pojadą szukać pomocy. Grażynę na kocu wniesiono do auta. - Wtedy zobaczyłam, że moja noga jest dziwnie przekrzywiona i zapytałam Kamila, czy mi ją utną. Odpowiedział, że nie powinien mi tego mówić, ale tak. Cieszę się, że wtedy usłyszałam te słowa. Inaczej obudziłabym się w szpitalu z przykrą niespodzianką, a dzięki niemu wiedziałam, na co mam się nastawiać - mówi. Gdy leżała już w samochodzie, podjechał ambulans. - Nie wiem czy był wojskowy ani skąd przyjechał. Wiem, że uratował mi życie - dodaje Grażyna. Została przewieziona do punktu opieki w Bachmucie, gdzie ją opatrzono. Oprócz uciętej prawej nogi miała złamanie otwarte kolana w lewej i przestrzeloną na wylot ranę w udzie. Dostała pierwsze znieczulenie i została przewieziona do szpitala w Pawłogradzie. Tam lekarze przeprowadzili amputację, ustabilizowali jej kolano i otoczyli opieką medyczną. Po kilku dniach Grażyna była już w szpitalu w Lublinie. "Obraz tego miejsca zostanie ze mną na długo" Grażyna ma 33 lata, mieszka w Krakowie, jest pedagogiem specjalnym. Od wielu lat działa w krakowskim stowarzyszeniu Klika. Kiedy w Ukrainie zaczęła się wojna od razu wiedziała, że musi włączyć się w pomoc. Początkowo działała z Polski. - Naszym pierwszy pytaniem po wybuchu wojny było, jak pomóc osobom z niepełnosprawnością, którzy zostali w Ukrainie. Koordynowałam to z kraju i na wiele długich miesięcy utknęłam w logistyce, finansach, działaniach administracyjnych. Szło nieźle, ale czułam, że to nie jest coś, co chcę robić. Źródłem mojej duszy jest bycie z ludźmi. Wiedziałam, że chcę pojechać i pomagać na miejscu - przyznaje kobieta. Pierwszy raz pojechała w wakacje, na miesiąc. - Wróciłam do Polski, rozwiązałam pewne sprawy osobiste i wiedziałam, że jestem w takim punkcie życia, że mogę zrobić wszystko co chcę, muszę tylko zdecydować. Chciałam wrócić do Ukrainy do osób z niepełnosprawnością i zrobiłam to z początkiem października. Byłam tam aż do momentu wypadku - mówi. Kiedy pytam, jak wyglądał ich standardowy dzień, Grażyna mówi, że na wojnie nie ma nic standardowego, tam każdy dzień jest inny, każdy obraz mocno wbija się w pamięć. Jednego dnia zawozili ludzi do szpitali, kolejnego odwiedzali ich w domach, rozwozili pomoc humanitarną. 6 stycznia obudzili się przed godz. 5 rano w Charkowie. Na śniadanie zjedli jajka z cebulą, wypili kawę i ruszyli do Bachmutu. - Mieliśmy hełmy, kamizelki i apteczki. W samochodzie tonę chleba, trochę żywności, 30 litrów barszczy i kutię, którą zrobiliśmy dla mieszkańców z okazji świąt. Przygotowaliśmy też drobne podarunki dla dzieci, których wciąż żyje tam bardzo wiele - podkreśla. Około godziny 11 byli na miejscu - w pierwszym punkcie niezłomności. To właśnie obraz z tego miejsca zostanie w jej pamięci na długo i to on towarzyszył jej, gdy myślała, że umiera. - Zobaczyłam tam bardzo wielu ludzi z niepełnosprawnością intelektualną. Wiem, że diagnoza nie jest nigdy wypisana na twarzy, ale ja jestem z zawodu pedagogiem specjalnym i w środowisku osób z niepełnosprawnością intelektualną jestem od ponad 15 lat i czasami jest tak, że człowiek patrzy i wie. Tych ludzi było tam bardzo wielu. To jest dla mnie niesamowicie mocne wspomnienie, bo zobaczyłam tych najbardziej bezradnych ludzi, których nikt u siebie nie chce - mówi Grażyna. Dodaje, że to nie jest problem zapakować ich do auta i powiedzieć "słuchajcie, jedziemy teraz do Charkowa albo do Polski". Ale co dalej? Nikt nie ma pomysłu na ludzi z niepełnosprawnością intelektualną, oni nie są siłą roboczą, nie będą napędzać gospodarki, tylko potrzebować opieki i wsparcia. Nikt nie jest zainteresowany tym, żeby ich mieć u siebie. 15 minut później Grażyna i Kamil byli już w innym punkcie niezłomności zlokalizowanym w budynku przedszkola. To przed nim nastąpił wybuch. - Nie mam pojęcia, kto wpadł na pomysł, żeby tam punkt niezłomności utrzymywać, bo jest on w jednym z najniebezpieczniejszych miejsc w mieście, na widoku - przyznaje Grażyna. Tłumaczy, że punktu niezłomności to miejsca, gdzie może przyjść każdy, kto szuka schronienia. Można tam dostać ciepły posiłek, kawę, doładować telefon czy schronić się przed bombardowaniem. Pytanie, z którym trudno się zmierzyć - O czym się myśli, kiedy jest się przekonanym, że się umiera? - pytam Grażynę. - O różnych rzeczach. Ja martwiłam się, że nie zatańczę na weselu siostry, które będzie pod koniec stycznia. Leżałam na ziemi i byłam przekonana, że umieram, Kamil trzymał mnie za rękę, żebym nie straciła przytomności i nie odpłynęła, bo wtedy mogłoby być o wiele trudniej, a ja mu opowiadałam o ludziach, których zobaczyliśmy kilkanaście minut wcześniej, tych z niepełnosprawnością intelektualną. Mówiłam, żeby powiedział o nich światu, jeśli ja nie będę miała już okazji, że jest ich tu tak wielu i potrzebują pomocy, że świat nie może o nich zapomnieć. Nie wiem czy to było racjonalne, trochę głupot też wtedy nagadałam - odpowiada Grażyna. Czy pojechałaby drugi raz do Ukrainy? - Tak, ale czy do Bachumtu? Nie wiem, z tym pytaniem nie umiem się jeszcze zmierzyć - przyznaje. Przed nią długie i bolesne leczenie. Anestezjolog w Bachmucie obiecał jej, że za rok będzie tańczyć, a koleżanka z Charkowa powiedziała, że przed nadchodzącym latem pójdą razem na zakupy i kupią całą kolekcję pięknych wiosennych sukienek. - To przede mną, niezależnie od protezy i tego co się będzie działo. Parę pomysłów, na to co zrobić z życiem i jak świat pozmieniać mam, ale najpierw musi się wydarzyć cały proces leczenia, który będzie długi i bardzo bolesny. Ale on jest narzędziem po to, żeby wrócić do życia. Ono na pewno będzie inne, ale nie jest powiedziane, że będzie gorsze - mówi Grażyna. Przyznaje, że będzie musiała wszystkiego uczyć się od nowa. - Wiem, że w to wpisane są niepowodzenia, porażki, zniechęcenie. W to na pewno są wpisane też myśli, że może lepiej byłoby tego nie przeżyć - dodaje. Nie planuje się jednak poddać. A czy planuje wrócić do Ukrainy? - Na pewno zamierzam tam jeszcze wrócić - mówi. Dodaje: - Musimy pamiętać, że ofiarami tego konfliktu są przede wszystkim ludzie, a najbardziej w efekcie wojny cierpią ci niewinni, którzy się o nią nie prosili. Nieważne jakie oni mają poglądy, jeżeli cokolwiek warto w życiu robić to być z ludźmi, którzy tego potrzebują. Grażyna nagrała wideo, w którym dzieli się z czytelnikami Interii ważnym przesłaniem: