- Za czym tęsknisz najbardziej? - Tęsknię za wszystkim, co miałam przed wojną. Za życiem, które miałam, za tym morzem, za pracą, za wszystkim. Tęsknie za tym miejscem na mapie - mówi łamiącym się głosem Wiktoria z Odessy. Razem z pięcioletnim synem Dawidem mieszka teraz u sióstr benedyktynek w Staniątkach. Oprócz nich jest tam ponad 100 innych osób z Ukrainy. Wszyscy uciekli przed wojną i wszyscy tęsknią za domem. Droga do Polski Wspólna jadalnia, kuchnia, łazienka. Drewniane, kręte schody, których skrzypienie zdradza każdy krok. Wiele długich korytarzy a na nich ustawione prowizoryczne szafy, w których posegregowano ubrania. Leżą tu swetry dla dziewczynek, chłopców i kobiet. Są też inne części garderoby, są buty, jest pościel. W "jedynce" przyjmuje lekarz, więc na łóżku rozłożono leki i opatrunki. Na piętrze są sypialnie, tam można znaleźć trochę prywatności i na chwile zapomnieć, że żyje się teraz razem z innymi, jak na kolonii. Największa różnica jest jednak taka, że nikt tu nie wie, kiedy wróci do domu, ani czy będzie w ogóle, do czego wracać. Tatiana z Mikołajowa przyjechała do Polski z dwiema córkami i trojgiem wnucząt. Jej ostatnie wspomnienie z Ukrainy to trzy tygodnie spędzone w piwnicy. Później z rodziną pojechała autobusem do Odessy, a stamtąd dalej do Polski. - Jak leciały bomby, to pociąg stawał i się chowaliśmy. Kiedy robiło się cicho, jechaliśmy dalej. Cała ta podróż trwała dwa dni - wspomina Tatiana. Jedna z jej córek ostatnie dni spędziła w piwnicy w Chersoniu. Zaczynało tam brakować jedzenia. - Swoją najmłodszą córeczkę karmiła jeszcze mlekiem. Udało im się stamtąd uciec, dzięki pomocy pewnego księdza, ale droga była dla niej bardzo trudna - opowiada Tatiana. Olena i Alina mieszkały w Charkowie na jednej ulicy, ale poznały się dopiero po wybuchu wojny. Pierwszy raz spotkały się w piwnicy. Do Polski jechały jednym pociągiem. - Wszystko było jak we mgle. Po kilku dniach bombardowania i strzały stały się dla nas normalne. Bomby spadały obok nas, kiedy jechaliśmy na dworzec. Pamiętam, że musieliśmy szybko biec. Ostatnie moje wspomnienie z Ukrainy to widok z okna pociągu. Kiedy zatrzymał się pod Kijowem, wciąż słyszeliśmy lecące bomby, ale nie baliśmy się - opowiada Olena. Do Polski przyjechała z 10-letnią córką. Alina mówi: Przez ten cały czas spaliśmy po 2-3 godziny. Byliśmy bardzo zestresowani. - Cały czas brniemy w tym stanie. Budzimy się na dźwięk syren, kiedy wyjeżdża straż pożarna. Nie możemy spokojnie zasnąć - dodaje Olena. Z Charkowa jechali 22 godziny, kolejnych 14 stali na granicy. - W jednym przedziale jechało 18 osób, ludzie leżeli na podłodze, na korytarzach. Całą drogę nie spaliśmy. Kiedy przekroczyliśmy granicę, to po prostu zaczęliśmy płakać. Ktoś dał nam gorącej zupy i ubrania. Ktoś inny po prostu przytulił - mówi Olena. Dodaje, że nie pamięta, jak trafiła do sióstr benedyktynek. - Jakiś mężczyzna podszedł do nas i przywiózł tutaj - mówi. Wiktoria do Polski przyjechała z pięcioletnim synem Dawidem z Odessy. W pociągu spędzili ponad 24 godziny. To była bardzo trudna droga. - Ja mogę znieść dużo, ale mój syn się nacierpiał - mówi. Dodaje, że wcale nie chciała wyjeżdżać. - Nie chciałam jechać, ale usiadłam i spojrzałam na mojego syna i zdecydowałam, że muszę go chronić. Do Polski wyjechała też moja mama i siostra. Chciałam tu być, żeby im pomóc - opowiada Wiktoria. Mama Wiktorii mieszka teraz w Woli Batorskiej. - Tutaj nie było miejsca, żebyśmy mogły się połączyć - mówi. Chciałaby wynająć jakieś mieszkanie i zabrać do siebie mamę i siostrę. Całe życie w jednej walizce Alina spakowała się do małej walizki. Do pociągu nie można było wziąć wielu rzeczy. Ci, którzy spakowali za dużo, musieli część dobytku zostawić na dworcu. - Po to, żeby zmieściło się jak najwięcej ludzi - mówi Alina. Olena też nie zabrała wiele. Z ubrań tylko to, co ma na sobie. - Jesteśmy w Polsce pierwszy raz, ale czujemy się tutaj dobrze. Zdajemy sobie jednak sprawę, że jesteśmy tutaj tylko gośćmi i chcemy wracać do domów, ale nie wiemy, czy będzie do czego - dodaje Olena. Tatiana wzięła na ręce kota i wyszła z mieszkania, w którym spędziła 56 lat. Wspomina, że mieszkanie było naprawdę piękne. Była łazienka z wanną, trzy pokoje. Co z nich zostało? Nie wie. - Kiedy odjeżdżaliśmy, bomba uderzyła w jedno z wyższych pięter naszego bloku. Dzisiaj nie wiem, jak wygląda mój dom. Wszyscy wyjechali. Nie wiem, czy będzie do czego wracać, ale za domem tęsknie - mówi. - Moja siostra pakowała naczynia, a ja wzięłam kota - dodaje kobieta. Wiktoria spakowała swoje narzędzia fryzjerskie (w zawodzie pracuje od 18 lat), leki dla syna i trochę ubrań. W Odessie została jej 18-letnia córka. - Nie chciała jechać. Ma tam narzeczonego, a on nie mógł wyjechać z kraju. Są gdzieś pod Odessą, rozmawiamy codziennie, ale bardzo się o nią martwię - mówi Wiktoria. W miejscowości, w której mieszka jej córka, póki co "jest cicho, bomby nie spadają". Są za to alarmy bombowe, dlatego ludzie muszą kryć się w piwnicach. Życie "przed i po" Tatiana i jej dwie córki pracowały w Ukrainie jako pielęgniarki. Jedna z nich ma teraz maleńkie dziecko, więc ostatnie miesiące spędziła w domu. - Byłam już wcześnie w Polsce, pracowałam tutaj - opowiada Tatiana. Przez pewien czas mieszkała w Warszawie i tam pracowała w zawodzie, później w domu opieki w okolicach Wieliczki. Teraz też chce jak najszybciej znaleźć pracę. - Nie mogę żyć bez pracy. Tutaj też pomagam, sprzątam, segreguję rzeczy, grabię liście. Jest nam dobrze, mamy jedzenie i ciepło. Najważniejsze, że jesteśmy razem - mówi. W Ukrainie został jej zięć z rodzicami. - Cały czas siedzą w piwnicy, bo z ich mieszkania nic nie zostało. Nie mają prądu i wody, na ulicach unosi się tak dużo pyłu, że nie ma czym oddychać. Ciągle spadają bomby - dodaje Tatiana. Jedna z jej córek, która jest wdową, chce zostać w Polsce. Druga chce wrócić do męża. Wiktoria przez wiele lat pracowała jako fryzjerka. Najpierw pod Odessą, a od dwóch lat w większym salonie w Odessie. - Dopiero zaczęliśmy układać sobie tam życie - przyznaje. Bardzo tęskni za pracą, za tym miastem nad morzem, gdzie mieszka. - Tutaj jest normalnie, ludzie dobrze nas przyjęli. Ja sama jestem dobrym człowiekiem i wyczuwam dobrych ludzi - uśmiecha się. Dodaje: Pierwszy raz jestem za granicą, więc teraz to jest dla mnie życie przed i po. Dawid zaczął teraz chodzić do polskiej szkoły, czeka też na PESEL. Wiktoria chce szukać pracy, jeśli to się uda, zostanie w Polsce. - Nie wiem, kiedy wojna się skończy, a boję się tak po prostu wrócić. Dawid jest bardzo kontaktowy, bawi się z innymi dziećmi, chyba się tutaj odnalazł - mówi. Wyjechała z kraju dla syna, chce, by w nowym miejscy czuł się bezpieczny. Olena w Charkowie prowadziła swój salon kosmetyczny. Niedawno kupiła mieszkanie i samochód. - Jak uciekałam, to wrzuciłam kluczyki do środka. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że ktoś z sąsiadów przestawił go w bezpieczniejsze miejsce - mówi. Alina pracowała w marketingu internetowym. Na początku nie wierzyła, że ta wojna zacznie się naprawdę. - Najpierw mówiło się, że zaatakują tylko obiekty wojskowe, że ludność cywilna nie jest zagrożona. Zrozumiałam, że to nieprawda, dopiero kiedy nad naszymi głowami zaczęły latać samoloty i spadać bomby. Nawet teraz trudno mi uwierzyć, że Rosja na nas napadła i zabija nawet dzieci - przyznaje. Najtrudniejsze, to zrozumieć wojnę - Boję się, że ta wojna będzie trwać bardzo długo - mówi Tatiana. W ostatnich dniach w Ukrainie czuła ciągły strach. - Kiedy to się skończy? - pyta. Wiktoria przyznaje, że rozmawia o wojnie z synem. - On bardzo dużo rozumie. Wie, że są dwaj prezydenci, którzy się pokłócili. Wie, że jest zły Putin, który zrzuca bomby na Ukrainę - mówi. Jej samej zdecydowanie trudniej jest jednak zrozumieć to, co się dzieje. - Najtrudniejsze to pojąć sam fakt wojny. Kiedyś się mówiło, że nasze życie jest takie sobie, że gdzieś żyje się lepiej. Z początkiem wojny zrozumiałam, że byliśmy po prostu szczęśliwi. Ta cała sytuacja jest dla nas bardzo trudna. Podejrzewamy, że zaatakują też Odessę, ale póki co jest tam spokojnie. Rozmawiałam za to ludźmi, którzy przyjechali z Mariupola, Charkowa czy Kijowa. To straszne co przeżyli - mówi Wiktoria. Alina codziennie sprawdza na Telegramie, co dzieje się w Ukrainie. Olena ma stały kontakt z rodziną. Jej były mąż pracował w Charkowie jako ratownik w pogotowiu, był też w obronie terytorialnej. Podczas jednego z ataków został mocno zraniony i teraz ma uszkodzone obie nogi. Olena nie ma za to kontaktu z siostrą, która mieszka w Rosji. Zerwała go z początkiem wojny. - Kiedy siedzieliśmy w piwnicy, a nad naszymi głowami spadały bomby, to on mówiła mi, żebym się nie bała i wyszła na ulicę. Mówiła, że u nich w telewizji pokazują, że w Ukrainie nie ma wojny, nie wierzyła w to, co mówię. Dlatego teraz nie rozmawiamy - przyznaje kobieta. Zobacz także: Wojna. Wielkie ogłupianie Rosjan. Czego nie dowiesz się z mediów? Olena wiedziała, że musi być silna dla córki. Nie chciała jej przekazywać negatywnych emocji. - Sam fakty, że trzeba się zebrać i ruszyć w drogę i nie wie się, czy będzie gdzie wrócić. To było dla mniej najtrudniejsze - mówi. Dodaje: Brakuje mi bliskich i... Ukrainy. Wszystko odbudujemy, oby tylko przestali strzelać i żeby jak najwięcej ludzi zostało zdrowych i żywych. Apel o pomoc Kobiety mieszkają u sióstr benedyktynek w Staniątkach. To, czego najbardziej tu potrzeba, to ludzie. - Brakuje nam wolontariuszy do pełnienia dyżurów, szczególnie w nocy. Kiedy pojawiają się nowe osoby, to musimy je przyjąć, zeskanować ich dokumenty, dać ciepłej zupy, pościel. A przyjeżdżają o różnych porach, również w nocy - mówi jeden z wolontariuszy, Dmytro Lisiecki. Dodaje, że ciągle przyjmowane są u sióstr dary. Prowadzona jest listę potrzebnych rzeczy, najlepiej jest zadzwonić na numer dyżurny (538 960 999) i zapytać, czego brakuje. - Rąk do pracy brakuje też na lotnisku w Balicach. Dla wielu z osób wszystko jest tam nowe, są pierwszy raz za granicą i potrzebują pomocy - mówi.