Sojusznicy Kijowa nie pragną zwycięstwa Rosji, to oczywiste. Ale nie chcą również eskalacji, obawiając się, że mogłaby doprowadzić do jądrowej konfrontacji. Dlatego nie ma mowy o natychmiastowym i bezwarunkowym zaproszeniu Ukrainy do NATO czy o wysłaniu sojuszniczych oddziałów nad Dniepr w roli gwarantów bezpieczeństwa. Niechęć Zachodu do bezpośredniego zaangażowania się to jeden z warunków brzegowych definiujących relację Ukraina-Rosja; to zarazem zmienna, która będzie miała istotny wpływ na sposób, w jaki zakończy się wojna na Wschodzie. Z czego zdaje sobie sprawę także Zełenski - po co więc ogłaszał ów nierealistyczny plan? Jego prezentację należy potraktować jako element ukraińskiej polityki wewnętrznej. I przyjąć, że kryła się za nią intencja przeniesienia odpowiedzialności na sojuszników, jako tych, którzy "niedostatecznie pomogli". Tak zapewne prezydent zamierza usprawiedliwić decyzję o podjęciu z Moskwą rozmów, których efektem będzie pogodzenie się ze stratami terytorialnymi. To szczwana strategia, tym bardziej wiarygodna, że Zachód rzeczywiście jest wstrzemięźliwy. I chodzi w niej nie tylko o własne (Zełenskiego) przetrwanie, ale też o to, by Ukraina nie zapłonęła od środka, gdy znane będą "zgniłokompromisowe" warunki pokoju. Łatwiej pogodzić się z utratą, gdy wiadomo, że ci, którzy mogliby pomóc, nie pomogą. Wojna w Ukrainie. Sromotna klęska rosyjskiej ofensywy Kwestia "planu zwycięstwa" unaocznia istnienie (i konsekwencje) zachodniego lęku przed eskalacją. Równie ważna jest inna zmienna brzegowa: realne możliwości rosyjskiej armii. Wbrew buńczucznej retoryce, wojsko Putina nie jest w stanie podbić Ukrainy. A w 2024 roku poniosło sromotną klęskę, bo tak trzeba oceniać efekty prowadzonej od października ub.r. ofensywy. Nie doprowadziła ona do załamania się frontu, ba, w jej trakcie Ukraińcy przenieśli działania zbrojne na obszar Federacji. Rosjanie zdobyli kilka miasteczek i kilkadziesiąt wiosek, punktowo przesunęli się o 30 km, ale za cenę 400 tys. (!) zabitych i rannych. Dziś te koszmarne straty wetują, rekrutując 50-latków i sięgając po "ochotników" z Korei Północnej. Nie mylą się ci, którzy twierdzą, że w Ukrainie toczy się wojna na wyniszczenie - a Ukraińcy też ponoszą w niej duże straty - i że zdobycze terytorialne mają drugorzędne znaczenie. Mają, ale wciąż liczą się jako bieżący wskaźnik powodzenia "spec-operacji". No i docelowo to jednak o ziemię w tej wojnie chodzi (o jej mieszkańców i zasoby). Wykrwawianie przeciwnika – doprowadzenie do sytuacji, gdy wyczerpany "opuści gardę" - jest tu jedynie środkiem do celu. Na Kremlu wiedzą, że w walce co najwyżej uda się "wyrwać" Ukraińcom resztę obwodu donieckiego (i na tym koncentrują się wysiłki Rosjan poza Kurskiem). Ale mają też nadzieję, że intensywność wymiany ciosów na tyle osłabi Ukrainę, że gdy dojdzie już do rozmów, uda się nakłonić Kijów do wycofania z obwodów zaporoskiego i chersońskiego. To jest moskiewska "pełna stawka na miarę możliwości". Realia pomocowej „kroplówki” Ukraińska to ograniczanie strat terytorialnych i - podobnie jak w przypadku Rosjan - "spuszczanie krwi" z wojennej machiny przeciwnika, by w ostatecznym rozrachunku osłabić jego pozycję negocjacyjną. Tak naprawdę o to toczy się dziś wojna, choć dla pełnego obrazu należy dodać "wątek amerykański". Obie strony usiłują dobrnąć do momentu, w którym możliwe będzie rozeznanie się w skutkach wyborów prezydenckich w USA. Moskwa chciałaby, żeby presja nowej administracji skłoniła Kijów do ustępstw, Kijów liczy, że sojusznik zza oceanu "nie podłoży mu nogi". Trudno ocenić, jak będzie - sondaże w Stanach są na tyle wyrównane, że wskazywanie zwycięzcy to wróżenie z fusów. Wydaje się jednak, że niezależnie od tego, czy wygra Kamala Harris czy Donald Trump, Waszyngton będzie zabiegał o wygaszenie rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Nieznane - warunkowane tym, kto obejmie Biały Dom - pozostają metody tej presji, choć z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że nowa/stara administracja skupi się na „realistycznych” scenariuszach. W których nie ma już miejsca na rekonkwistę utraconych ziem. Tak dochodzimy do trzeciego warunku brzegowego: ukraińskiej (bez)siły. W realiach pomocowej "kroplówki" - a także z powodu wewnętrznych słabości państwa i społeczeństwa – armia Ukrainy nie jest i nie będzie w stanie wyrzucić z kraju wojsk inwazyjnych. Uzbroić ukraińskie wojsko po zęby A więc zamrożenie frontu oraz szukanie pól do ustępstw/zysków na drodze negocjacji – przed taką perspektywą stoją obie strony konfliktu. W przypadku Ukrainy proces pokojowy musi toczyć się jednocześnie z zabiegami o uzyskanie zewnętrznych gwarancji bezpieczeństwa. Rosja nie słynie z przestrzegania obietnic i scenariusz, że nabierze sił i ponownie spróbuje "zagrać o całą stawkę", trudno uznać za przesadzony. "Własna broń jądrowa albo członkostwo w NATO" - tak, w rozmowie z Trumpem, postawił sprawę Zełenski. Nie blefował, nie szantażował, nie snuł fantazji o powrocie do statusu atomowego mocarstwa (na co Ukraina nie ma w tej chwili szans), a jedynie zwrócił uwagę, że bez zachodniej protekcji jego kraj prędzej czy później wpadnie w łapy Rosji. I jakkolwiek to realistyczna diagnoza, alternatywa "atom albo NATO" wydaje się fałszywa. Ukraina może zyskać odpowiednie gwarancje także w inny sposób. Jaki? Wymóg formalnej neutralności - na co naciska i naciskać będzie Moskwa oraz ku czemu skłania się obóz Trumpa - nie musi oznaczać rozbrojenia ukraińskiej armii. Szwajcaria, a do niedawna także Szwecja, pozostawały neutralne, jednocześnie utrzymując relatywnie silne, świetnie wyposażone i wyszkolone armie. Nietykalność wynikała z innych cech państwowości obu krajów, ale element odstraszania też odgrywał swoją rolę. A więc jeśli przyjęcie Ukrainy do NATO to problem (ryzyko, którego najwięksi członkowie Sojuszu nie chcą podjąć), można wybrać półśrodek: uzbroić ukraińskie wojsko po zęby. Po kilkudziesięciu miesiącach pełnoskalowej wojny Rosjanie dobrze wiedzą, że ich broń w większości kategorii ustępuje zachodnim systemom. Mają świadomość, że dziś ratuje ich stosunkowo niewielka ilość tej broni na wyposażeniu Ukraińców. Kilka F-16 różnicy nie czyni, ale 150-200 maszyn wymiotłoby z ukraińskiego nieba rosyjskie lotnictwo. Tak samo jest i byłoby z czołgami, artylerią, bronią rakietową, zwłaszcza średniego i dalekiego zasięgu. Czy mając takiego przeciwnika Rosja poszłaby na kolejną wojnę? Nie sposób tego wykluczyć, ale ryzyko z pewnością byłoby mniejsze. Niezwykła determinacja Rosjan W tym kontekście warto zwrócić uwagę na dwie sprawy. Formalny pokój wpłynąłby na ryzyko, jakim obciążone są dziś dostawy zachodniego sprzętu dla Ukrainy. Amerykańskie i europejskie uzbrojenie wydajnie zabija Rosjan, co w którymś momencie może pchnąć Kreml do eskalacji. Może-nie może, tego obawiają się na Zachodzie i stąd biorą się realia "kroplówki" i obostrzenia w używaniu broni. Czym innym jednak będzie sytuacja, w której sprzęt posłuży "jedynie" do odstraszania. Dla lepszego zobrazowania posłużmy się przykładem: nasz znajomy bił się z obcym mężczyzną, który go zaatakował. Podrzuciliśmy napadniętemu nóż, tamten go użył, dzięki czemu uszedł z życiem. W innym scenariuszu też dajemy znajomemu groźne narzędzie - ale nie podczas bójki, a na wszelki wypadek, bo wiemy, że ktoś na niego dybie. Skutki mogą być takie same, lecz psychologicznie to diametralnie różne sytuacje, druga jest dla nas znacznie łatwiejsza i w jakimś wymiarze (subiektywnie) znosząca odpowiedzialność. No ale Rosjanie wykazują w tej wojnie niezwykłą determinację – rozumianą jako nonszalancja wobec ponoszonych strat – dlaczego miałoby im zabraknąć jej w przyszłości? – mógłby zapytać ktoś, powątpiewając w odstraszającą moc zwesternizowanej armii ukraińskiej. Rosyjski "próg bólu" rzeczywiście może być wysoki, jednak mnie bardziej przekonuje inna interpretacja zaangażowania Rosjan. W psychologii społecznej mówi się o "pułapce utopionych kosztów". Ten zwrot opisuje stan, gdy wpakowaliśmy w jakieś przedsięwzięcie czas, pieniądze, energię (jakiekolwiek inne zasoby) i trwamy przy inwestycji chociaż ona nam się już nie opłaca. "Spec-operacja" jest taką właśnie inwestycją - za dużo już "zżarła", by teraz się z niej wycofać. Co innego, gdyby można było cofnąć czas… Tak, zakładam, że Rosjanie są racjonalni. Owszem, ich racjonalności towarzyszy inne pojmowanie wartości ludzkiego życia, a wiele decyzji podejmowanych jest po niewłaściwym rozeznaniu sytuacji, ale co do zasady, mając "czarne na białym", Kreml nie wpakowałby się w kłopoty. W opisanym kontekście owe "czarne na białym" oznacza zmilitaryzowaną ukraińską neutralność. Zgoda Zachodu na jej pacyfistyczną/bezbronną wersję byłaby kapitulanctwem. Ale nie uprzedzajmy faktów… Marcin Ogdowski ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!