Łukasz Rogojsz, Interia: Jak wojna zmienia człowieka? Prof. Borys Todurow: - Zaskakuje go, nawet jeśli się jej spodziewa. 24 lutego nas zaskoczył. O poranku obudziły nas wybuchy rakiet i pocisków artyleryjskich. Od tamtego momentu nic już nie było takie samo, nasze życie zmieniło się o 180 stopni. Co w szczególności? - Przede wszystkim kompletnie zmieniło się codzienne życie moje i moich bliskich. Żyliśmy spokojnym, szczęśliwym życiem jak cała Europa - spotykaliśmy się ze znajomymi, chodziliśmy na zakupy czy na spacer, planowaliśmy swoją przyszłość. Ostatni rok zmusił nas do przewartościowania. Nagle człowiek uświadamia sobie, że całe swoje życie i wszystko, co jest mu potrzebne do szczęścia, musi zmieścić w jednym plecaku. Lekarzowi łatwiej zaadaptować się do realiów wojennych niż zwykłemu człowiekowi? Wojna to cierpienie, ale praca lekarza pomaga się z nim oswoić. - Jako lekarze czujemy teraz na sobie gigantyczną odpowiedzialność. Lekarze, czy szerzej cały system ochrony zdrowia, to dzisiaj drugi front tej wojny. Dwie najważniejsze służby w kraju to żołnierze i lekarze. Dlatego od pierwszego dnia inwazji wraz z kolegami i koleżankami mieliśmy jasność, że nikt nie ucieka, nikt nie wyjeżdża z kraju. Zostajemy, żeby ratować rodaków, którzy potrzebują naszej pomocy bardziej niż kiedykolwiek. Ma pan żonę, dzieci, wnuki. Decyzję o pozostaniu w Ukrainie przyjęli bez problemów? Jako światowej sławy kardiochirurg mógłby pan mieszkać i pracować w dowolnym miejscu. - Mam dwójkę dorosłych dzieci: syna i córkę. Syn na co dzień pracuje ze mną w szpitalu. Wraz z żoną i moją wnuczką zostali w domu, w Kijowie. Córka jest kardiologiem, ma dwoje dzieci. Kilka miesięcy po rozpoczęciu wojny wyjechała do Wrocławia. Co zadecydowało? - Trauma z początku wojny. Pierwsze trzy miesiące inwazji przeżyliśmy w piwnicy mojego szpitala. Dzieci bardzo to przeżyły, to była dla nich poważna trauma. Powiedział pan, że dla pana i kolegów oraz koleżanek po fachu decyzja o pozostaniu w kraju była oczywista i jednomyślna. Naprawdę nikt nie chciał wyjechać, nikt nie miał wątpliwości, u nikogo strach nie wziął góry nad poczuciem obowiązku? - Od pierwszego dnia inwazji bardzo silne było w nas poczucie obowiązku i chęć niesienia pomocy naszym rodakom, zwłaszcza tym walczącym z agresorem. Dlatego w naszym szpitalu wspólnie podjęliśmy decyzję, że zostajemy i robimy swoje. Jednak kiedy rosyjskie wojska w marcu ubiegłego roku były już bardzo blisko Kijowa, sam wsadzałem część koleżanek lekarek do samochodów i pociągów, które jechały na zachód Ukrainy, głównie do Lwowa. One nawet wtedy nie chciały opuszczać miasta, szpitala, pacjentów, ale sytuacja była już zbyt poważna, żeby ryzykować. Nikt wówczas nie wiedział, jak to się skończy, czy Kijów przetrwa, czy upadnie. Na wschodzie kraju lekarze myśleli podobnie? Oni byli i są w samym centrum tej wojny od roku, bez chwili wytchnienia. - To prawda, ale w większości mają podobne odczucia co my, podobne poczucie misji i obowiązku. Dlatego zostali, mimo że są na linii frontu. Ale ta wojna dociera też tu, do Kijowa, i to pomimo tego, że bezpośrednie zagrożenie dla miasta dawno minęło, bo przecież Rosjanie nie zdołali go zdobyć. A jednak codziennie trafiają do nas pacjenci z obrażeniami całego ciała - serca, płuc, klatki piersiowej. Ratujemy wszystkich, chociaż jesteśmy placówką kardiochirurgiczną. - Do kolegów i koleżanek ze wschodu, którzy często pracują w szpitalach wojskowych albo polowych, jeżdżę regularnie. Zwłaszcza w ostatnich miesiącach, kiedy udało się nam odzyskać wiele okupowanych wcześniej przez Rosjan terenów. Dostarczamy na wschód pomoc humanitarną, zaopatrzenie, pomagamy leczyć, operować chorych i rannych, zabieramy do Kijowa najcięższe przypadki wymagające specjalistycznego leczenia. Ale zgadzam się z panem, tam sytuacja jest bez porównania trudniejsza niż w Kijowie. Tam człowiek cały czas boi się o własne życie, a nie tylko życie pacjentów. W czasie wojny każdy lekarz może chyba mniej więcej tyle samo. Specjalizacje nie odgrywają tak wielkiego znaczenia, chodzi o to, żeby ratować każde możliwe życie na wszystkie możliwe sposoby. - Tak, nikt dzisiaj nie patrzy na specjalizacje, wszyscy jesteśmy lekarzami. Postrzegamy siebie jako żołnierzy na froncie medycznym. Robimy teraz całe mnóstwo rzeczy, o robieniu których nigdy nie pomyślelibyśmy w normalnych czasach. Na przykład? - Musieliśmy wywiercić sobie studnię, żeby mieć stały dostęp do wody pitnej. Zrobiliśmy duże zapasy krwi i osocza, diesla (wszystkie generatory z niego korzystają), ale też jedzenia, żeby móc funkcjonować, jeśli szpital zostanie odcięty od dostaw. Zgromadziliśmy mnóstwo generatorów prądu, żeby zabezpieczyć się w razie ataków Rosjan na infrastrukturę krytyczną. Stworzyliśmy nawet własną kotłownię, żeby mieć autonomiczne ogrzewanie, i prowizoryczne schrony, w których ludzie mogą się chować, gdy usłyszą alarm bombowy albo rakietowy. - Zmienił się także nasz system pracy. Mamy teraz dwie specjalne karetki, którymi dowozimy najciężej rannych ze wschodnich obwodów. Przez pierwsze miesiące wojny szpital był naszym domem - mieszkaliśmy tu, pracowaliśmy tu, nie wychodziliśmy na zewnątrz. Nie chodzi nawet tylko o to, że mieliśmy tyle pracy, chociaż to też. Po prostu wielu naszych pracowników mieszka daleko stąd, a dojazdy z i do szpitala były wówczas zbyt niebezpieczne. Pan też mieszkał wtedy w szpitalu? - Tak, kiedy Rosjanie byli pod Kijowem i szturmowali miasto, sam mieszkałem w swoim gabinecie przez trzy miesiące. Nie byłem przez ten czas w domu, nie widziałem bliskich. Żywność, wodę i najpotrzebniejsze produkty dostawaliśmy tylko dzięki naszym ambulansom, które pełniły wtedy też funkcję zaopatrzeniową. Pracowaliśmy non-stop, dzień i noc. Było bardzo ciężko, ale dzięki temu uratowaliśmy ponad 500 osób, które chroniły się w piwnicach naszego szpitala, wówczas przerobionych na schrony. Jak się żyje trzy miesiące w oblężonym mieście, w oblężonym szpitalu? To musiało wpływać na wasze psychikę, emocje, codzienne funkcjonowanie. - To był permanentny stres, permanentne zmęczenie i permanentna olbrzymia odpowiedzialność, którą wszyscy odczuwaliśmy. Dzisiaj, po roku wojny, mnóstwo ludzi w całym kraju cierpi na syndrom stresu pourazowego. Nie ma przypadku w tym, że w minionym roku w Ukrainie największe zapotrzebowanie, jeśli chodzi o leki, było na antydepresanty. Naprawdę ciężko było to wszystko wytrzymać. Strach i stres to esencja każdej wojny. Praca chirurga sama w sobie jest stresująca i wpływa na psychikę lekarza. W czasie wojny ten wpływ jest jeszcze silniejszy. Jak sobie radzicie ze stresem? Oswoiliście go jakoś? - Jak już powiedziałem, jesteśmy żołnierzami na froncie, tyle że medycznym. Dla naszych pacjentów jesteśmy dodatkowo ostatnim promykiem nadziei. Zazwyczaj trafiają do nas w fatalnym stanie, tak fizycznym, jak i psychicznym, nie mając już nic. Nie mieliśmy prawa okazywać przed nimi naszego strachu, stresu czy zmęczenia. Byliśmy ich ostatnią deską ratunku, a to ogromne zobowiązanie. Można nie okazywać stresu i strachu pacjentom czy nawet kolegom z pracy, ale to nie sprawia, że one znikną. To siedzi w człowieku, a po jakimś czasie zaczyna zjadać go od środka. - To prawda. Dla mnie najtrudniejszym momentem był ten, kiedy odprowadzałem córkę na dworzec kolejowy i wsadzałem do pociągu jadącego do Polski. Wtedy nie wytrzymałem, dużo płakałem. Nerwy i emocje wzięły górę. Ale na co dzień mam już swoje sposoby na radzenie sobie z tymi emocjami, które nam towarzyszą. Jakie? - Pewnie pana zaskoczę, ale zainspirowała mnie książka - powieść Ericha Marii Remarque "Na ziemi obiecanej", którą kiedyś czytałem. Są tam opisane losy mężczyzny, który przeżył wojnę i obóz koncentracyjny. Jeden z fragmentów dotyczy właśnie radzenia sobie ze strachem i stresem. Jako pierwsi poddali się ci, którzy myśleli, że wszystko skończy się szybko. Jako drudzy poddali się ci, którzy spodziewali się, że to nie skończy się nigdy. Przetrwali ci, którzy żyli chwilą, dniem obecnym, tym, co jest teraz. A co jest teraz? - Stan ducha, w którym teraz jesteśmy, mogę opisać tylko jednym słowem: nadzieja. Ale jest to nadzieja przesiąknięta rozpaczą. Niektórzy moi koledzy i koleżanki z Instytutu Serca już stracili w tej wojnie swoje dzieci. Nastrój w naszym szpitalu jest więc dramatyczny. Jednak mimo tego nie poddajemy się, mamy mnóstwo pacjentów - tych kardiochirurgicznych i tych z frontu. Musimy się nimi opiekować, musimy ich codziennie ratować. Musicie też podsycać w sobie tę nadzieję? Właśnie ze względu na pacjentów? - Tak, oczywiście. Łatwo to zrobić? - Różnie z tym bywa. Jest jedna nadzieja, która nas jednoczy i podtrzymuje na duchu - to nadzieja na zwycięstwo. Nadzieja, że Ukraina po tym wszystkim, co przeszła i co wciąż przechodzi, odrodzi się, będzie zupełnie innym krajem, jednym z najwspanialszych w Europie. Także dzięki pomocy takich państw jak Polska. Jako lekarz wierzę też, że po wojnie odbudujemy system ochrony zdrowia, który będzie lepszy i efektywniejszy niż w przeszłości. Mieliście sytuacje, gdy z powodu rosyjskich ostrzałów brakowało prądu, wody, ogrzewania. To powoduje ciągłą niepewność, a niepewność to największy wróg lekarza. Z nią też nauczyliście się sobie radzić? - Przyzwyczailiśmy się do niepewności. Ze swojej strony zrobiliśmy tyle, ile tylko mogliśmy, żeby ją i jej skutki ograniczyć. Każdy oddział naszego szpitala ma swój własny generator prądu, nawet lodówki z krwią i lekami są oddzielnie zasilane. Mamy zapas jedzenia, wody i leków na trzy miesiące. Możemy żyć jak na okręcie podwodnym, odcięci od świata zewnętrznego, przez kwartał albo i dłużej. Nie bez powodu pytałem wcześniej o niepewność. Na całym świecie słynne jest zdjęcie z listopada ubiegłego roku. Operował pan wtedy dziecko, a na bloku, z powodu rosyjskiego ostrzału, zabrakło prądu. Mimo tego dokończyliście operację, pacjent przeżył. To była najtrudniejsza sytuacja, jaka spotkała pana w pracy lekarza? - Tamtego dnia byliśmy przygotowani na taki scenariusz. Mimo takich warunków odbyło się wówczas jeszcze dziesięć kolejnych operacji i podczas żadnej z nich nie straciliśmy pacjenta. Lekarze pracujący na froncie mają bez porównania trudniejsze realia codziennej pracy. Nie mówiąc już o żołnierzach. Chociażby tych, którzy bronią teraz Bachmutu. Nie mamy prawa się z tym porównywać, bo przy ich sytuacji nasze warunki życia i pracy są jeszcze naprawdę spokojne. Kiedy zaczynam skupiać się na tym, że jest źle, myślę o nich i to od razu sprowadza mnie na ziemię, przypomina, że nie mam prawa narzekać. Jest w panu po tym roku nienawiść do Rosjan? To byłoby normalne i ludzkie; z drugiej strony, empatia i współczucie są konieczne w pracy lekarza. Potrafiłby pan dzisiaj leczyć, opiekować się pacjentem z Rosji tak samo jak pacjentem-Ukraińcem? - Jestem lekarzem od 35 lat i w tym czasie przeprowadziłem około 15 tys. operacji. Na moim stole lądowali i seryjni mordercy, i prezydenci Ukrainy. Jeżeli trafiłby do mnie pacjent z Rosji, zająłbym się nim z taką samą starannością jak wszystkimi moimi pacjentami. My, Ukraińcy, jesteśmy cywilizowanym narodem. Natomiast ja nie jestem ani prokuratorem, ani sędzią. Moją misją jest ratowanie życia, tym się zajmuję. Dlatego gdyby trafił do mnie rosyjski żołnierz, to uratowałbym go choćby tylko po to, żeby mógł później zostać sprawiedliwie osądzony za zbrodnie, których dopuścił się w czasie wojny, albo żeby został wymieniony na ukraińskich jeńców wojennych. To jest najcenniejsza wiedza o samym sobie, którą zyskał pan dzięki wojnie? Czy może jest coś jeszcze, czego dowiedział się pan o sobie jako człowieku i o sobie jako lekarzu? - Jako lekarz na pewno nauczyłem się operować inne urazy, niż operowałem wcześniej. Chodzi mi o typowe urazy wojenne - rany postrzałowe, obrażenia od odłamków min, urazy klatki piersiowej. Nauczyłem się też operować inne urazy serca, niż te, z którymi spotykałem się we wcześniejszych latach swojej praktyki - chociażby urazy od wybuchu bomby. - Jeśli chodzi o mnie, to zaakceptowałem w samym sobie, że mimo całego okrucieństwa wojny i tego wszystkiego, co widziałem, potrafiłem zostać człowiekiem, potrafiłem zostać lekarzem ratującym ludzkie życie, potrafiłem zachować otwarte serce. To wszystko dało mi wiarę, że nic nie jest mnie w stanie złamać. - Co do kwestii moralnych, to zobaczyłem - byłem tym bardzo pozytywnie zaskoczony - jak silny okazał się mój naród. Widziałem lekarzy pracujących na linii frontu, widziałem ilu z nich tam zginęło ratując ludzkie życie. Jestem dumny z naszych lekarzy i z całego naszego narodu, który wziął na siebie misję i ciężar uratowania świata od rosyjskich faszystów. - Korzystając z okazji, bardzo chciałbym podziękować Polsce i naszym polskim kolegom po fachu, którzy już w pierwszych dniach wojny przyszli nam z pomocą i przyjmowali w swoich placówkach pierwszą falę ofiar tej wojny. Chciałbym też podziękować milionom Polaków, którzy przyjmowali i nadal przyjmują u siebie nasze kobiety i dzieci, dali im schronienie, jedzenie, możliwość nauki i przede wszystkim bezpieczeństwo. Współpraca: Natalia Fedorczenko, Kateryna Savenko *** Borys Todurow - kardiochirurg; profesor nauk medycznych; dyrektor Instytutu Serca w Kijowie; członek korespondent Narodowej Akademii Nauk Medycznych Ukrainy; laureat ogólnoukraińskiej nagrody "Pride of the Country 2011" w kategorii "Lekarz Roku"; autor pierwszej udanej transplantacji serca w Ukrainie (2000); od wielu lat angażuje się w misje pokojowe i humanitarne.