Kiedy niespełna trzy miesiące temu Julia opuszczała Polskę, jej znajomi pukali się w czoło. - Pytali: "Julia, ty nie widzisz co się dzieje, w jakim kierunku to zmierza?" Mówiłam: "Spokojnie, nic nie będzie. To tylko prężenie muskułów ze strony Rosji". Wracałam z pełnym optymizmem, że wojny nie będzie - wspomina. I od razu zastrzega: - Ale nawet gdyby już wtedy wojna była, i tak bym wróciła. Ja tu, we Lwowie, czuję taką moc, którą ciężko opisać. Mimo tego co się dzieje, bycie na swojej ziemi, ze swoją rodziną, jest potężną siłą - dodaje. Wojna w Ukrainie. "Terytorialsi? Więcej chętnych niż broni. Ludzie czekają w kolejce" 24-latka od początku zaangażowała się w pomoc wojsku. Koordynuje dostawy najpotrzebniejszych dla walczących rzeczy. - Zaczęło się od pomocy bezpośrednio chłopakom z jednej z brygad z obwodu lwowskiego. Wspierałam ich medykamentami. Miałam kontakt z głównym lekarzem. Potem przyszły prośby od terytorialsów, prosili o ubrania, buty. Staram się dostarczać im to, czego aktualnie potrzebują. Jak się da, to z Ukrainy, jak nie, to z Polski - opowiada Julia Jarmoluk. Jednym tchem wymienia to, co przychodzi w paczkach. - Leki, opaski uciskowe, strzykawki, bandaże, rękawice taktyczne, spodnie wojskowe, apteczki, kołnierze. Wszystkie te rzeczy są niezbędne i priorytetowe dla naszych żołnierzy, za wszystkie dziękujemy - podkreśla. To co zwraca jej szczególną uwagę, to duch walki Ukraińców. - Chętnych żeby wstąpić do obrony terytorialnej jest więcej niż dostępnej broni. Wielu osobom odmówiono. Były nawet przypadki, że ludzie płacili łapówki, żeby dostać się do terytorialsów. Sporo z moich znajomych czeka w kolejce, aż się do nich odezwą. Dzisiaj zasilić szeregi obrony terytorialnej to jak dostać się na Oxford czy Harvard - twierdzi dziewczyna. Walczyć chce wielu. - Sporo ludzi kupiło sobie broń. Maksymalnie uproszczono w tym zakresie procedury. Nasze władze widzą, że nie mogą wszystkich obronić i ludzie potrzebują bronić się sami. We Lwowie w kilku miejscach są organizowane treningi, gdzie uczą strzelać. Każdy kto chce, może się zapisać. Były komunikaty, że jak zajdzie taka potrzeba, ludzie powinni umieć bronić swoją rodzinę - opowiada. Pytam, czy po ludzku się nie boi. Odpowiada natychmiast. - Miałam już przypadki, że dzwoniła do mnie straż graniczna i pytali dokąd jadą moje paczki. Ale działać trzeba. Nie będę siedzieć i się rozczulać. I nie tylko ja. Tutaj wszyscy są na takim "wk***e", że nikt nie będzie płakać. Jesteśmy wściekli na Rosję. Ale przez to zmotywowani jak jeszcze nigdy - dodaje młoda Ukrainka. Lwów: "Ucichły alarmy przeciwlotnicze. Miasto pęka w szwach" W liczącym ponad 700 tys. mieszkańców Lwowie, gdzie mieszka Julia, przebywa około 200 tys. ukraińskich uchodźców wewnętrznych, którzy uciekli ze wschodu przed rosyjską inwazją. W poniedziałek mer Lwowa Andrij Sadowy informował, że miasto osiągnęło granicę swoich możliwości w organizowaniu pomocy dla uciekających przed Rosjanami. - Tak mówił nasz mer i to widać gołym okiem. Ci, którzy przyjechali do nas z ogarniętego wojną wschodu Ukrainy są wszędzie. Firmy oddają swoje biura. Ukraińcy śpią w szkołach, siłowniach, teatrach. Przyjeżdżają uciekające ze wschodu Ukrainy kobiety z małymi dziećmi. Osobiście widziałam na dworcu, o 4:00 - 5:00 nad ranem kiedy odbierałam paczki, płaczące maluszki. To rozrywa serce na kawałki - wspomina kobieta. Kiedy Julia opisuje codzienność we Lwowie, od razu mówi jedno słowo: "korki". - Miasto jest na granicy wydolności. Gigantyczne zatory. Tam gdzie normalnie jechało się 20 minut, teraz to zajmuje przynajmniej 50 - wyjaśnia. Od soboty ucichły za to alarmy przeciwlotnicze. - Przekaz jest taki, że dopóki możemy mamy normalnie żyć. Chodzić do pracy, zarabiać. Utrzymując ekonomię naszego kraju, możemy Ukrainie pomóc najbardziej - tłumaczy. Julia jest agentką nieruchomości. Kiedy wybuchła wojna, straciła pracę. Jej rodzice nawet na moment nie przestali pracować. Mimo wszystko wojnę czuć jednak na każdym kroku. - Nam nie mówią, ilu naszych żołnierzy zginęło. Może to i dobrze, bo gdyby wieści były złe, osłabiłoby to ducha naszej walki. Mamy jednak informacje od pewnych osób, które są w wojsku, żeby uważać. Żyć najnormalniej jak się da, ale mieć spakowane plecaki i torebki na wszelki wypadek. My odbieramy to tak, że chyba coś wiedzą, ale nie mogą do końca mówić, no i nie ma też sensu siać paniki - opowiada Julia Jarmoluk. Swoje dokumenty nosi przy sobie w foliowej torebce cały czas. A spakowany plecak, na wszelki wypadek, stoi w przedpokoju mieszkania. "Każdy pomaga jak może. Kobiety, mężczyźni, nawet dzieci i ciężarne" Ucieczka z miasta jest jednak dla niej ostatecznością. - Tu nikt nie chce zostawiać domu. Skupiamy się na tym, co możemy zrobić - przyznaje. W pomoc na miejscu zaangażowani są prawie wszyscy. - Pewnie jest jakiś niewielki odsetek niezaangażowanych. Ale większość robi co potrafi. Nam tu mówią, że każde wsparcie jest ważne, czy to dobre słowo, czy finanse. Oddanie auta, gotowanie, przyjmowanie uciekających ludzi do siebie. Każda pomoc jest dobra. W mojej szkole przyjmują ludzi, w moim przedszkolu gotują, moja siłownia też służy noclegiem dla przybyłych. U mamy w pracy zbierają medykamenty, tata zajmuje się przewozami, mój młodszy brat chodzi do szkoły i robi siatki maskujące dla chłopaków. Pomaga naprawdę każdy. Bo i każdy może. Co może robić na przykład ciężarna? Może robić przez internet ataki na rosyjskie strony propagandowe, rozsyłać maile. Każdy jest w jakiś sposób zaangażowany - opisuje Julia. Ile można wytrwać w takim stanie gotowości i działania? - Nie wiem, ale już wiem o tym, że w trakcie wojny są różne stany psychiczne i ja chyba właśnie mam trochę taki stan apatii. Chociaż wczoraj po tym Mariupolu (ostrzelanie szpitala położniczego - przyp. red.), wszyscy moi znajomi są jeszcze bardziej wściekli niż byli. Nienawiść do Rosjan sięga już zenitu - przyznaje. I mówi: - Tu w powietrzu wisi: "Bić Rosjan. Teraz albo nigdy". My z Rosją mamy "na pieńku" od zawsze. Ludzie widzą, że to jest ten moment, że mimo naszych strat, śmierci cywilów i wojskowych, nie możemy odpuścić. Nie wiadomo czy jeszcze kiedykolwiek będziemy mieć takiego prezydenta, takich doradców, takich ministrów - młodych, zmotywowanych. W 2014 roku ludzie chcieli walczyć, byli gotowi, ale nasza władza wszystko popsuła. Teraz prezydent Zełenski jest gotów zrobić wszystko co można, żeby tego nie zepsuć. Dlatego walczymy. Jak jeden organizm. Tak jeszcze nigdy nie było - zapewnia kobieta. Kiedy pytam co teraz jest im najbardziej potrzebne, odpowiada: spokój. - Chodzi o to, żebyśmy byli po prostu bezpieczni. Bez NATO chyba się nie da. Ale z drugiej strony my już w NATO nie wierzymy. Liczymy tylko na siebie. Planów nie robimy. Zostajemy, robimy co możemy i wierzymy, że nasze działania mają sens. Tu jest nasze miejsce i o nie będziemy walczyć - podsumowuje pani Julia. I wraca do segregowania kolejnych paczek dla walczących.