Beata Melania Wieczorek dostała w sobotę informację od przyjaciół z Tłuszcza pod Warszawą: "Mamy dziewczynę, uciekła z 3-letnią córeczką Kijowa, jest w dziewiątym miesiącu ciąży. Przyjechały jak stały, nie mają nic". - Mój pierwszy odruch - trzeba im pomóc. Załadowaliśmy z mężem busa z wszystkim, co mogliśmy tej kobiecie i jej dzieciom przekazać i w niedzielę pojechaliśmy do Tłuszcza. Jak to wszystko zobaczyła, wybuchła płaczem. Trzymałam tą biedną kruszynę z wielkim brzuchem w ramionach, a ona płakała. Nie spodziewała się, że otrzyma taką pomoc - opowiada Beata. Wróciła do Warszawy i usiadła do szczerej rozmowy z mężem. - Jakiś czas temu kupiliśmy mieszkanie, nie było nawet jeszcze skończone. Miało być na wynajem, ale stwierdziliśmy, że w obecnej sytuacji możemy je przeznaczyć uchodźcom, którzy nie mają nic i naprawdę tego potrzebują. Stanęliśmy na głowie, żeby we wszystkie podstawowe przedmioty mieszkanie wyposażyć. Ogłosiłam się na jednej z grup, że przyjmiemy rodzinę do tego mieszkania, oczywiście bezpłatnie, na najbliższy miesiąc. Szybko dostałam telefon o mamie z dziećmi, która właśnie jest w drodze do Warszawy, w pociągu z Kijowa. Od razu się zgodziliśmy - mówi nam kobieta. "Płakały ze szczęścia. Cieszyły się z bieżącej wody i działających kaloryferów" Katarina i jej córki w wieku 10 i 7 lat przyjechały do Beaty we wtorek. Nie znają polskiego ani angielskiego, więc w tłumaczeniu rozmowy pomagała znajoma Katariny, Elena, która również dwa dni temu uciekła z Ukrainy. - Na początku, gdy tylko weszły do mieszkania, żadne tłumaczenia nie były potrzebne. Dziewczyny płakały ze szczęścia i dziękowały. Miały jeden plecak z bielizną. A w pociągu do Polski znalazły się tylko dlatego, że jakaś kobieta z rodziną nie zgłosiła się na swoje miejsce. Wcześniej siedziały trzy dni pod ziemią - relacjonuje Beata. O 2 w nocy do Katariny dołączyła jej koleżanka, która przyjechała ze starszą matką. Obie kobiety zostawiły swoich mężów walczących w Kijowie. - One wszystkie tak się cieszyły, że mają bieżącą wodę, działające kaloryfery i jedzenie w lodówce. Są wdzięczne, że po prostu są wszyscy razem, bezpieczni. To są momenty, które rozwalają człowieka na łopatki. Elena pisała mi jeszcze wieczorem, jak wszyscy bardzo nam dziękują i życzyła "spokoju na niebie" - mówi mieszkanka Warszawy. Na koniec Beata przyznaje: - Dziewczyny cały czas mają nadzieję, że wojna szybko się skończy, a one niebawem wrócą do swoich domów. "Nie mogłem stać obojętnie" - Widząc, co dzieje się na Ukrainie postanowiłem, że nie mogę stać obojętnie. Wyrazy oburzenia na Facebooku i Instagramie nie pomogą ludziom uciekającym przed wojną - ocenia Filip. Prosi o niepodawanie jego nazwiska. Zapytał żonę, co myśli o przyjęciu uchodźców. - Była zaskoczona i miała wątpliwości. Wytłumaczyłem jej, że mamy duży dom z wieloma pustymi pokojami i naszym moralnym obowiązkiem jest dać schronienie rodzinie z Ukrainy. Żona wyraziła zgodę - opowiada. Obserwował grupę "Widzialna ręka" na Facebooku. W którymś momencie pojawił się tam post o tym, że wkrótce na Dworzec Zachodni w Warszawie wjedzie autobus z Ukraińskimi rodzinami. Pojawiła się prośba o zgłaszanie się tych, którzy mogą ich przyjąć. - Zgłosiłem, że mogę od razu przyjechać po jedną rodzinę. Godzinę później zadzwonili do mnie wolontariusze z Dworca Zachodniego. Potwierdzili, że mnie potrzebują, więc pojechałem poznać Ukraińców, z którymi miałem wkrótce zamieszkać - opowiada Filip. Nie chcieli zamieszkać w dwóch pomieszczeniach Jak wspomina, na dworcu panował chaos, mimo późnej pory wszędzie była masa ludzi. - Wskazano mi rodzinę przydzieloną do mojego domu. Była to dwójka dzieci w wieku 8 i 11 lat oraz ich 20-paroletnia siostra i mama. Przywitaliśmy się, od razu zauważyłem błysk w oku najmłodszego urwisa i ucieszyłem się, bo bardzo lubię wesołe i aktywne dzieci - mówi nasz rozmówca. Pojechali do domu, po drodze Filip dowiedział się, że są z Kijowa. - Było jasne, że są bardzo zmęczeni. Na miejscu ogarnęliśmy im dwa pokoje na piętrze, ale sami zdecydowali, że chcą być razem i skorzystają tylko z jednego, największego. Chcieli napić się herbaty, chwilę porozmawialiśmy i poszli spać - dodaje mężczyzna. Miękkie lądowanie w Polsce Przyznaje, że od tego dnia jego życie wywróciło się do góry nogami. - Poświęcam im dużo uwagi, zrobiłem po znajomych zbiórkę zabawek dla chłopaków. Dostaliśmy wielką skrzynię LEGO, resoraki, tor HotWheels, kredki, piłki, hulajnogę i masę innych rzeczy. Chłopcy pokochali nasze domowe zwierzęta - dwa psy i kota. Bawią się z nimi, nauczyłem ich wyprowadzać "sabaczki" na spacer. Generalnie staram się jak mogę, by mieli miękkie lądowanie w Polsce, by czuli się tu bezpiecznie i by szybko stanęli na nogi. Kobiety szukają pracy i mieszkania. Wiem, że chcą być niezależne i samodzielne. Próbuję im i w tym pomóc - podkreśla Filip. Dodaje, że w jego domu nie mówi się o wojnie przy dzieciach. - To ważne, bo one chłoną wszystko wokół siebie. - Jestem dumny z nas Polaków. Wielkie zło sprowokowało jeszcze większe dobro - podsumowuje. 16 osób zamiast jednej Tomasz Dzioba razem z dziewczyną już w piątek pojechali na polsko-ukraińską granicę. - Kuzynka mojej partnerki powiedziała, że ma znajomą, która szuka w Polsce schronienia. Postanowiliśmy, że jej pomożemy - opowiada nam Tomasz. Ruszyli do Hrubieszowa. - Myśleliśmy, że odbierzemy ją od razu, a czekaliśmy na granicy dwa dni, aż pojawi się po polskiej stronie. W międzyczasie dostaliśmy telefon, że będzie z nią jeszcze sześć innych osób. Później kolejny, że będzie ich "trochę więcej". Ostatecznie, w niedzielę, odebraliśmy z granicy 16 osób. Sześć kobiet i dziesiątkę dzieci - opowiada nasz rozmówca. Kobiety jechały na granicę ze swoimi mężami, samochodami, ruszyli z Kijowa. W międzyczasie pojawiło się zarządzenie - mężczyźni od 18. do 60. roku życia nie mogą opuszczać kraju. - Tylko jedna z tych kobiet miała prawo jazdy. Wypakowali cały bagaż, który mieli w samochodach, aby do auta zmieściło się jak najwięcej osób. I tak nie zmieścili się wszyscy, ale pozostałym udało się złapać podwózkę od nieznajomych, którzy również jechali na granicę. Koniec końców, te osoby przyjechały, nie mając ze sobą nic - opowiada Tomasz. "Myślą, że za tydzień wrócą do kraju" Cała grupa trafiła do domku letniskowego Tomasza pod Siedlcami. - Tu była kiedyś mała agroturystyka, a ostatnio służył nam jako biuro. Opróżniliśmy sprzęt, dokumenty, dzięki czemu mogliśmy sobie pozwolić na przyjęcie takiej grupy osób. Udało nam się zorganizować im spanie i wszystkie produkty pierwszej potrzeby. Sołtys załatwił nam pieczywo z piekarni, które będzie codziennie dowożone, a lokalna mleczarnia zapewni nam mleko i jajka - wymienia Tomasz. - Oni wszyscy myślą, że za tydzień wrócą do swojego kraju. Raz cieszą się, że są bezpieczni, a raz wybuchają wspólnie płaczem. Codziennie dzwonią do swoich mężów. Oni też są nam niezwykle wdzięczni za to, że daliśmy schronienie ich rodzinom - mówi. - Będziemy pomagać tak długo, jak tylko tej pomocy będą potrzebować - podsumowuje Tomasz Dzioba.