Gdy 24 lutego w ich miastach rozległy się alarmy, one trzymały na rękach niedawno urodzone dzieci. Niektóre z kobiet były jeszcze w ciąży. Nie wiedziały, co przyniesie przyszłość, czy zdołają uchronić tych, których kochają najbardziej. Anastazja ma 27 lat. Mieszka w Kropywnyckim w centralnej części Ukrainy, około 250 km na południe od Kijowa. Córkę rodzi 2 lutego, trzy tygodnie przed wojną. - Byłam całkowicie zniszczona. Nie widziałam, co mamy robić, gdzie jechać, szukać schronienia. Dziecko wyciągnęło mnie z depresji. Cały czas myślałam tylko o córce. Przez pierwsze dwa miesiące właściwie żyje z niemowlęciem w piwnicy. Potem wraca do mieszkania na ostatnim piętrze. 27-latka nie uciekła. Dlaczego? - Początkowo planowaliśmy wyjechać na zachód kraju, ale na rękach trzytygodniowe dziecko, na zewnątrz okropna zima. Korki na drogach między miastami po 20-40 kilometrów. Brakowało benzyny. Aby dojechać do Lwowa (mamy tam 700 kilometrów), musielibyśmy spędzić w podróży niemal dwa dni. A co z wynajęciem mieszkania w normalnej cenie? Znajomi wrócili do miasta po dwóch miesiącach, bo skończyły im się środki do życia. Wspólnie z mężem podejmują więc decyzję - zostajemy. - Nie wyobrażam sobie, jak miałabym uciekać z malutkim dzieckiem. Wychowywałabym ją bez ojca? Mieliśmy świadomość, że wojna nie skończy się za moment. Kobieta przyznaje, że w Kropywnyckim jest w miarę bezpiecznie. - O ile tak można powiedzieć, kiedy w twoim kraju trwają walki, giną ludzie... Najgorsza sytuacja? Pojechaliśmy z córką na basen. Podczas zajęć rozległ się alarm. Tak czasem bywa, nie nadałam temu większego znaczenia i ćwiczyliśmy dalej. W pewnym momencie dostrzegliśmy, że ludzie zaczynają uciekać. Trener nakazał nam natychmiast biec do schronu. Nie mogłam się skupić, byłam roztrzęsiona. Na szczęście bomba spadła dość daleko. Rocznica wojny w Ukrainie. "Czułam się okropnie, martwiłam o męża" W tym samym mieście żyje Waleria. 24 lutego 2022 roku jest w 5. miesiącu ciąży. O piątej rano jej mąż żołnierz otrzymuje telefon z pracy. Ma być w pełni gotowy do walki. - Pierwsze dni to ogromny strach, panika, desperacja. Co robić, jak funkcjonować? Razem ze szwagierką i jej dziećmi zamieszkaliśmy w piwnicy. Non stop sprawdzałyśmy newsy. Moi rodzice są w Polsce. Ukochany wręcz nakazał mi do nich jechać. Nie chciałam zostawiać go samego, ale też bardzo bałam się o przyszłość córeczki. Po kolejnych doniesieniach o tym, że Rosja bombarduje również szpitale zdecydowaliśmy, że muszę wyjechać. Nie wyobrażałam sobie porodu pod ostrzałem, w schronie. 23-latka opuszcza Ukrainę 13 marca. - Czułam się okropnie. Martwiłam się o męża. Mirosława przychodzi na świat w Polsce. - Dzień po porodzie zaczęłam myśleć o powrocie. Wtedy nawet jedna myśl o wojennych traumach powodowała u mnie silny lęk. Najmłodszym brutalnie ukradziono dzieciństwo. Nie potrafię tego pojąć. Waleria wciąż mieszka u rodziców, choć tęskni za Ukrainą. - Sensem każdego dnia są córeczka i mąż. Chcę, by zobaczyła go jak najszybciej. Rozłąka łamie mi serce. "Chwilę przed porodem siedziałam w piwnicy szpitala" Marina ma 30 lat. Od urodzenia żyje w Irpieniu w obwodzie kijowskim. Ma dwoje dzieci - jedno sześcioletnie, drugie dziewięciomiesięczne. - To moi kochani chłopcy. Młodszy urodził się 27 kwietnia 2022 roku. Gdy Rosja rozpoczęła wojnę, byłam w siódmym miesiącu. Nie podołałabym samotnej podróży z brzuchem i pięciolatkiem. Nie chciałam też zostawiać męża i nie miałam dokąd pojechać. Zostałam więc w kraju. 24 lutego skrywają się w piwnicy. Kobieta stara się zachować spokój. Wszystko dla synów. - Pamiętam chwile przed porodem. Siedziałam w schronie szpitala położniczego i czytałam o kolejnych atakach w całym kraju. 30-latka decyduje się na wyjazd z miasta. Na dwa tygodnie zatrzymuje się u znajomych, potem do domu biorą ich obcy ludzie w Iwano-Frankiwsku. Do Irpienia wracają pod koniec września, po siedmiu miesiącach. Mieszkanie jest w opłakanym stanie. Obecnie Marina z rodziną starają się funkcjonować "normalnie", choć - jak przyznaje - nigdy nie jest pewna, czy dzieci są w stu procentach bezpieczne. - Trudno zaplanować cokolwiek, a chcemy, by synowie mieli najlepsze dzieciństwo. Wysyłamy ich na zajęcia, do przedszkola. A gdy słyszymy alarm, chowamy się w łazience. Starszy już do tego przywykł, co rozrywa mi serce. Mam nadzieję, że najgorsze wojenne szaleństwo już za nami. Jako mieszkańcy Irpienia dziękujemy armii za odbicie miasta. Wojna w Ukrainie. "10 dni spędziliśmy wyłącznie w schronie" Podobną wdzięczność dla wojska ma Aleksandra. 29-latka na co dzień żyje w Browarach w obwodzie kijowskim. Jej córka - Sołomija - ma rok i cztery miesiące. - Pierwsze 10 dni ataków spędziliśmy wyłącznie w schronie. Moje dziecko było malutkie, myślałam tylko o niej. Panicznie się bałam. Ze względu na niską temperaturę nie mogłam jej wykąpać, miała problemy ze snem. Mąż również nie spał i nie jadł. Martwiłam się o nich. Kobieta zostaje w Ukrainie. Nie wyobraża sobie podróży z niemowlakiem. Nie chce też zostawić ukochanego. Z Browarów - na nieco ponad dwa miesiące - przenoszą się do miasta Kropywnycki. Tam mieszkają jej rodzice. Najgorsze wojenne wspomnienie? - Lato. Wraz z Sołomiją wróciłyśmy z wieczornego spaceru. Posadziłam ją na podłodze i poszłam do kuchni. Wracając, usłyszałam potężny huk. Dom zatrząsł się w posadach. Myślałam, że rakieta uderzyła w ogród. Chwyciłam dziecko, uciekłyśmy na korytarz. Kolejna eksplozja. Zaczęłam płakać, nie wiedziałam, co robić. Dwa pociski spadły na lotnisko, półtora kilometra od nas. Mam nadzieję, że córka nie będzie pamiętać tego okropnego dnia. Od tego momentu Aleksandra boi się zostawiać ją z kimkolwiek. - Chcę zawsze być przy niej. A co jeśli znów usłyszę alarm i tym razem wycelują w nas? Codzienność mojej rozmówczyni wygląda podobnie jak pozostałych. Trudno jej snuć plany, choć dla dziecka zrobi wszystko. - Nie wiemy, gdzie będziemy za miesiąc. Teraz boję się bardziej niż na początku wojny. Widziałam te wszystkie zniszczenia, brutalne morderstwa. Wiem, że mogą zdarzyć się wszędzie. Modlę się i wierzę w nasze wojsko. Chcę żyć w wolnej Ukrainie.