Na dworcu we Lwowie panuje spokój. Gdy byłam tu pierwszy raz, rok temu, tłumy uchodźców oblegały namioty z ciepłą zupą i kocami. Wiele osób przez kilka dni nocowało na zimnej podłodze dworca, czekając na pociąg, który zabierze ich dalej. Dziś pozostał jeden namiot, w którym rozdawana jest herbata. "Świadek historii" Z namiotu woła mnie Dmytro. Ma lekko ponad 40 lat i od wielu miesięcy rozdaje herbatę na dworcu. Jak mówi, jest świadkiem historii. Mimo protestów robi mi kawę i dopytuje, z jakiego miasta przyjechałam. Za moment dołącza jego kolega. Obaj przyjechali do Lwowa, żeby pomagać. - Wie pani, tu zjechała się cała Ukraina. Byli ludzie z Donbasu, Charkowa, Zaporoża. Daliśmy im tu dom. Wielu pojechało do was, do Polski. W pierwszych miesiącach wojny były tu kolejki wolontariuszy. Dziś każdy próbuje jakoś poukładać sobie życie, ale my jesteśmy. Nie zliczę, ile rozbitych rodzin tu spotkałem. Ile łez widziałem. Scena jak z filmu Natalia ma pięć lat, jest w wieku mojego siostrzeńca, więc bez pudła zgadłam jej wiek. Wypatrzyłam ją stojącą z mamą na lwowskim dworcu, bo pośród śpieszących się ludzi wyróżniał się ich spokój. Uśmiechały się, chociaż stały na mrozie z walizką. Wypatrywały kogoś. Za moment wszystko stało się jasne. Czekały na ojca, który ma przyjechać na przepustkę. Tata Natalii wyszedł z peronu i na widok córki i żony zaczął biec. Ta scena spokojnie mogłaby zostać dodana do scenariusza filmu. Tym razem napisało ją życie. Miałam wątpliwości, czy podchodzić do rodziny. Nie chciałam psuć im powitania, ale mama Natalii uśmiechnęła się zapraszająco, gdy zauważyła, że ich obserwuję. - Mąż dziś wrócił z frontu. Przez kilka dni będziemy razem - mówi mi z uśmiechem. Natalia zawstydzona wtula się w tatę. Kiwa głową, gdy pytam, czy czekała na niego. Żołnierz bierze dziewczynkę na rękę i odpowiada na moje pytania: - Gdzie ja nie byłem. Ta wojna trwa już długo, więc trochę nas przerzucali. Najważniejsze, że jestem z rodziną. "Proszę, zadzwoń do syna" Wiele razy przekonałam się, że w Ukrainie nie trzeba długo szukać historii. Przeważnie ona sama do ciebie przychodzi. Tak też było z Marią. Kobieta zaczepiła mnie, gdy rozstawiałam statyw na placu. Przyznaję, że na początku chciałam ją zbyć. Spieszyłam się, żeby wysłać nagranie, które przygotowałam. Kobieta jednak nie dała za wygraną. - Jesteś z Polski, prawda? - dopytywała. Na moje potwierdzenie zaczęła grzebać w kieszeniach. - Mam polski numer do swojego syna (ukraińska karta zwykle nie działa przy połączeniach do Polski - przypis red.). Nie mogę się do niego dodzwonić. Iwo leży w szpitalu, bo stracił nogę na froncie. Proszę, zadzwoń do niego i powiedz, że tęsknię - mówiąc to, wcisnęła mi kartkę z zapisanym numerem. Rodzina Marii pochodzi z Polski. Ojciec urodził się w Stanisławowie, dziś Iwano-Frankiwsk. Sama jednak nigdy nie była w naszym kraju. Nie ma pieniędzy, żeby zostawić wszystko i wyjechać ze Lwowa. - Ja dam sobie radę. Proszę, gdy tylko wrócisz do Polski, zadzwoń do mojego dziecka. Chcę, żeby wiedział, że o nim myślę. Porozmawiałyśmy jeszcze chwilę i zostawiłam ją z obietnicą, że zadzwonię do Iwo. Wyślę mu też zdjęcie mamy. "Na to się zgodzić nie możemy" Vlada pierwszy raz spotkałam w marcu 2022 roku. Stał przy Operze Lwowskiej, przy alei Wolności. Mimo że z miasta uciekli wszyscy turyści, próbował sprzedawać pamiątki. Zdziwił mnie tym, więc zapytałam o jego historię. - Całą rodzinę spakowałem w pociąg. Zostałem, żeby pilnować biznesu. Tęsknię za nimi - opowiadał mi wtedy. Dziś rodzina Vlady wróciła do Lwowa, ale on dalej martwi się, czy będą bezpieczni. - Wie pani, o siebie się nie boję. Równie dobrze mogę zginąć w wypadku samochodowym. Martwię się o nich. Gdyby Rosjanie byli bliżej, to na pewno bym ich ewakuował - wyjaśnia i opowiada dalej: - Nie rozumiem tej wojny. O co się bić? Przecież gdyby ktoś chciał przyjechać do nas, tobyśmy go ugościli. Można zwiedzić miasto, wypić kawę i wyjechać. Jeśli komuś bardzo się spodoba, to nawet kupić mieszanie. Po co oni chcą mieć te ziemie na własność? Tego zupełnie nie rozumiem. Tyle bezsensownego cierpienia. Gdyby to nie Ruscy, a jakiś postęp chciałby nas przejąć, to nawet bym się nie opierał. Problem w tym, że dobrze wiemy, co przyjdzie z nimi, a na to już się zgodzić nie możemy. "Chciały mieć zdjęcie" W mieście jest bardzo dużo bezdomnych i osób, które proszą o wsparcie. Tylko na trasie od dworca do rynku zaczepiają mnie cztery. Jest dziewczyna z Donbasu, która razem z dziećmi uciekła do Lwowa. Nie zna dobrze ukraińskiego, wiec mówi głównie po rosyjsku. Dostała pomoc, ale wciąż brakuje na najpotrzebniejsze rzeczy. Jest starszy mężczyzna, który, by dorobić, sprzedaje żółto-niebieskie wstążeczki. Mówi, że to jednocześnie znak protestu. - Jestem już bardzo stary. Na front nie pójdę, to chociaż to rozdam "co łaska". Ale są też dzieci, które wojna wyciągnęła z ich domów. Jeden z chłopców zaczepił mnie, gdy robiłam zdjęcia. Matka natychmiast go złapała i przeprosiła. Na zewnątrz jest bardzo zimno, -2 stopnie na plusie. Ręce grabieją po 10 minutach stania na zewnątrz. Oni przez kilka godzin krążą po placu dworca i próbują zebrać drobne pieniądze. - Nie starcza nam na wszystko, więc prosimy o pomoc. Jesteśmy wdzięczni za to, co dostaliśmy. Proszę nie gniewać się na dzieci. Zaczepiły panią, bo chciały mieć zdjęcie. To dla nich wielka atrakcja - wyjaśnia kobieta. Dzieci mają po kilka lat i faktycznie szukają zabawy. Zaczepiają ludzi, skaczą po ławkach i zaglądają w różne miejsca. Zrobiłam zdjęcie, porozmawiałam i zostawiłam ich na dworcu. Z uporczywą myślą, że na mnie czeka ciepły dom, a oni zostają na dworcu. Karolina Olejak, Lwów * Niektóre imiona na prośbę rozmówców zostały zmienione.