Żuliki to stały element krajobrazu miasta - wojna im niestraszna także i za dnia. Siedzą i śpią na ławeczkach, zupełnie nie przejmując się dźwiękami pracującej artylerii. Surrealistyczny widok dla kogoś, kto wpada tu na chwilę, a i z wojną ma niespecjalne doświadczenia. "W Chersoniu znów strzelali", donoszą co rusz media, co tylko potęguje dysonans poznawczy. A po prawdzie to strzelają, bywa że co kilka minut słychać salwę lub wybuch. Tyle że to ogień prowadzony z obu stron, nie tylko przez Rosjan, a pociski "stamtąd" zwykle upadają poza miastem lub na jego obrzeżach. Czasem jednak wpadnie coś do centrum - i to "czasem" definiuje sytuację. Żulikom "czasem" nie przeszkadza, wielu zwykłych ludzi trzyma w domach albo zmusza do ucieczki w świat. Przed inwazją Chersoń liczył 350 tys. mieszkańców, tuż po ośmiomiesięcznej okupacji było ich o połowę mniej. Ludzie nie od razu bali się Rosjan, sam atak na miasto nie wywołał paniki. Exodus ruszył, gdy Moskale zaczęli szukać "banderowców", bić, kraść i gwałcić. Zaraz po wyzwoleniu - w listopadzie zeszłego roku - ludzie zaczęli wracać, jednak proces ten szybko wyhamował. Selektywne, ale jednak uciążliwe ostrzały, zrobiły swoje. Migrację wzmocnił i wymusił gospodarczy upadek miasta. A potem przyszła wielka powódź, po zawaleniu się tamy w Nowej Kachowce. - W mieście zostało 95 tys. osób - mówi Anton Jefanow, zastępca szefa administracji wojskowej Chersonia. - Mniej niż jedna trzecia. Dodatkowe ryzyka Autobusy jeżdżą, choć kierowcy siedzą za kółkiem w kamizelkach kuloodpornych i w hełmach, a przy przystankach stoją schrony z betonowych prefabrykatów. Oczywiście, nie każdy kierowca wkłada "kubraczek", nie przy każdym postoju jest się gdzie ukryć. Ludzie nawykli i brakuje im dyscypliny, miastu z kolei nie starsza pieniędzy na zakup kolejnych schronów. Są ważniejsze wydatki, zwłaszcza że... ludzie nawykli. Ktoś z zewnątrz spodziewałby się, że chersończycy będą po mieście przemykać. Jedni przemykają, inni spacerują - jak gdyby nigdy nic. Ale faktycznie, jest tych spacerowiczów mniej niż przed wojną. Mniej, niż by to wynikało z samej obecności niemal 100 tys. osób. Mniej jest miejsc, do których mogliby pójść. Kina, teatry, baseny, boiska; nikt takich usług dziś nie oferuje. Jest kilka barów i restauracji (jest też prohibicja od 15 do 10), ba, kilka lokali wystawia ogródki. Tłoku w nich nie ma, choć pustek też nie. "Życie na mieście" toczy się w cieniu wojny, będąc zarazem cieniem przedwojennej aktywności. Większość sklepów nie pracuje - i nie chodzi tylko o zagrożenie i mniejszą populację. W zakresie aprowizacji dużą część potrzeb zaspakaja pomoc humanitarna. Ale choć ograniczony, rynek wciąż działa - w Chersoniu bez trudu można znaleźć uliczne stragany, są też dobrze zaopatrzone supermarkety. Nie sposób do nich trafić, kierując się widokiem witryn - te bowiem zamaskowane są wiórowymi płytami. Ceny w takich placówkach porównywalne z polskimi, co przy tutejszej sile nabywczej oznacza, że realnie są trzy-cztery razy wyższe. Miasto ma wydolne połączenia kolejowe i drogowe, lecz mimo wszystko to czerwona strefa; transport towarów musi uwzględniać dodatkowe ryzyka. I tak jedna bieda napędza drugą. Ciężka robota Na wojnie i wymuszonych przez nią migracjach, najbardziej cierpią najstarsi chersończycy, zwłaszcza niepełnosprawni. Jest ich w mieście nadreprezentacja, z tego grona bowiem mało kto mógł bądź chciał wyjechać. Uciekła młodzież, osoby w średnim wieku - matki-ojcowie, babcie-dziadowie zostali. Porzuceni przez krewnych, bądź też krewnych pozbawieni, żyją dzięki sąsiadom i pracownikom socjalnym. - Przed inwazją mieliśmy w skali roku 1500-1800 podopiecznych - wylicza Oksana Paszenko, dyrektorka jednego z czterech chersońskich ośrodków pomocy społecznej. - Teraz jest to 3300 osób, z czego 224 wymagają wizyt w domach, bo nie są w stanie samodzielnie się poruszać. Za tym suchym wyliczeniem kryje się ciężka robota. Podopieczni jak powietrza potrzebują rozmowy, ale też nakarmienia, podania leków, pomocy w toalecie. Na żywność, medykamenty czy środki czystości zwykle brakuje im pieniędzy, więc wszystko to trzeba zorganizować, kupić, dostarczyć. Paszenko ma w swoim ośrodku zaledwie 18 pracownic terenowych, na więcej nie pozwala budżet departamentu pomocy społecznej. - Dziewczęta nachodzą się, nadźwigają. A przecież jest jeszcze ryzyko, że któraś zginie lub zostanie ranna, bo nie zdąży się schować... - Paszenko uśmiecha się smutno. Elektryczne wsparcie To w takich okolicznościach powstał pomysł, by wyposażyć pracownice w elektryczne rowery. Zwiększające mobilność, oszczędzające siły, dzięki sakwom pozwalające przenieść więcej potrzebnych rzeczy na raz. "Elektryk", co oczywiste, w żaden sposób nie ochroni przed odłamkami, ale umożliwi szybsze opuszczenie niebezpiecznej okolicy. 40 takich jednośladów dostarczyło właśnie do Chersonia Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). - To projekt finansowany ze środków rządu Tajwanu - wyjaśnia Anna Radecka, szefowa misji PCPM w Ukrainie. - W jego ramach do Chersonia przywieźliśmy też karetki i minibusy oraz elektroniczny sprzęt biurowy. Rowery ładowane są z gniazdka, można na nich przejechać nawet 150 km. - Wystarczy na kilka dni - cieszy się Ludmiła, pracownica socjalna. Przez jakiś czas towarzyszę jej przy pracy, odwiedzamy m.in. 91-letnią Marię, od lat przykutą do łóżka. Kobiety ściskają się serdecznie, przez chwilę przysłuchuję się ich rozmowie. Robię kilka zdjęć, zbieram się do wyjścia, Rosjanie znów zaczynają strzelać. - Blisko - komentuje Ludmiła, po czym wraca do rozmowy z Marią. Dzień jak co dzień w Chersoniu. Z Chersonia dla Interii Marcin Ogdowski