Znak rozpoznawczy: nie ma kolejki na stacji - nie ma paliwa Chyba nigdy na pobocznych drogach południowego Podkarpacia nie było takiego ruchu jak wczoraj wieczorem i w nocy. Samochody jechały na trasie Przemyśl - Sanok, Sanok - Nowy Sącz. Nawet na mało uczęszczanej drodze Dynów - Bircza auta przejeżdżały co dziesięć - pięć minut. Zwykle po dwa - trzy, ale zdarzało się także po pięć. Tak jakby ludzie umówili się ze sobą, że jadą wspólnie na przejścia graniczne: trzy auta z Warszawy, dwa z gdańską rejestracją, cztery z Dolnego Śląska. Sporo aut z ukraińską rejestracją. Zobacz też: Wojna Rosji z Ukrainą. Negocjacje w rejonie Prypeci Większość aut skręcała na drogę prowadząca do przejścia granicznego, nieliczne pojechały pod punkt recepcyjny w Łodynie. Po drodze na wielu stacjach nie było benzyny ani ropy. A przed tymi, które były (zwykle z logo Orlen) stał sznureczek aut. Brak kolejki to na Podkarpaciu znak rozpoznawczy - nie ma paliwa. Światło we wszystkich oknach W Łodynie (powiat bieszczadzki, kilka kilometrów od przejścia w Krościenku) nieużywanej szkole podstawowej, zamienionej w punkt, w którym przyjmowano uciekinierów, koło godz. 21.00 przebywało około 60 osób. Kobiety i kobiety z dziećmi. Jednak liczba zmieniała się wraz z każdym przyjazdem samochodu straży pożarnej z przejścia granicznego. Najdłużej mogli przebywać w punkcie do 48 godzin. W tym czasie znajdowano miejsca w kraju, do których ich zawożono. Były i osoby, które czekały aż ktoś z rodziny czy przyjaciół po nie przyjedzie. Na stopniach szkoły stało kilka osób. Jedna wpatrzona w ekran telefonu pytała gorączkowo "gdzie tu jest rzeczka, gdzie jest, bo się ludzie zgubili, nie mogą trafić". Po chwili okazało się, że nie są to ludzie idący pieszo znad granicy (czego obawiali się ludzie ze służby wspomagającej), ale auto, które po nią jechało i zgubiło drogę. W szkole w prawie wszystkich pomieszczeniach zapalone były światła. Cześć osób już spała. Matki z małymi dziećmi stały przy oknach, coś pokazywały na ciemność, bawiły się z nimi. Przez okno widać było jak w jednym pomieszczeniu prawie pod sufit poukładane są dary, które ludzie przywieźli w ciągu dnia. Ciepła odzież, koce, pampersy, środki czystości. Część z tych rzeczy przewożona była na punkt graniczny, także na ukraińską stronę. Dary zbierano także w innej, pobliskiej szkole. Po zmroku temperatura spadła poniżej zera W Krościenku do soboty rano mogły przejeżdżać przez granice tylko samochody. Na przejściu granicznym nie było nigdy odprawy dla pieszych. W sobotę to się zmieniło - przygotowano prowizoryczne miejsca odprawy tuż przy torach kolejowych. W sobotę przeszło przez niego 4,7 tyś. osób (na wszystkich podkarpackich przejściach odprawiono 36 tys. pieszych). Po stronie polskiej pod koniec dnia stały cztery namioty, ludzie po odprawie dostawali ciepłą herbatę, mogli się ogrzać. Granicę przekraczały głównie kobiety i dzieci. Zmęczone, przestraszone, zmarznięte. Część wsiadała do samochodów straży pożarnej i jechała nimi do punktu recepcyjnego w Łabowej. Większość jednak szła dalej pieszo do miejsca tuz za przejściem granicznym. Wzdłuż drogi na przestrzeni dwóch i pół kilometra ustawiły się samochody osobowe. Ludzie czekali w nich na uciekinierów. Policja wpuszczała w najbliższe otoczenie przejścia tylko te auta, w których kierowcy przyjechali po konkretne osoby, lub przywozili dary. Zobacz też: Wojna w Ukrainie 2022. Media: Bunt 5 tys. żołnierzy w rosyjskim Biełgorodzie Kilka metrów od przejścia stali ci, którzy mieli sygnał, że ktoś zbliża się do odprawy, albo właśnie jest już po. Coraz częściej jednak ludziom po ukraińskiej stronie rozładowywały się telefony. Kobiety pożyczały więc sobie je nawzajem. Sytuacja w Ukrainie, nawet w zachodniej częśći, stała się coraz trudniejsza. Mieszkanki Iwano-Frankiwska opowiadały, że w sklepach nie ma żywności, środków czystości. Apteki albo zamknięte, albo z pustymi pułkami. W bankomatach nie ma gotówki. Mobilizacja dotyczy nie tylko żołnierzy, także personelu medycznego. Lekarki, pielęgniarki, położne nawet nie próbują wyjechać. "Stoi w kolejce od 15" Dwie dziewczyny, wolontariuszki z Warszawy, które w dzień pomagały na dworcu w Przemyślu, czekały od kilku godzin na młodą kobietę z dwójką dzieci: dwulatkiem i miesięcznym niemowlakiem. - Stoi w kolejce na odprawę od 15 - stej. Nie wiadomo dlaczego jedne kobiety przechodzą na polską stronę po dwóch - trzech godzinach, a inne po pięciu - siedmiu. - dziewczyny starały się być blisko przejścia ponieważ ich przyszłej podopiecznej wyładował się telefon. Nie wiedziały czy zadzwoni z innego, czy mają jej szukać tuż za przejściem granicznym. Zobacz też: Wojna Rosji z Ukrainą. Oligarcha Michaił Fridman przeciw konfliktowi O tym, że przyjadą na ukraińską granicę zdecydowały spontanicznie w piątek popołudniu w pracy. W Przemyślu były o 3 w nocy. Koło szóstej, zaraz po przyjeździe pociągu ze Lwowa, zaczęły pomagać na dworcu kolejowym. - Zorientowałyśmy się, że w środku stoi sporo Ukraińców, którzy wiedzą dokąd chcą pojechać, a nie wiedzą jak, a na zewnątrz ludzie w autach, którzy mogą ludzi rozwozić, ale stoją z kartkami, nie odzywają się. Stali tak naprzeciwko siebie i milczeli. - dziewczynom udało się zorganizować 40 transportów. - Stałyśmy trochę jak na targu wołając "cztery osoby do Wrocławia". - są zaangażowane w działania jednej z grup pomocowych, która zbiera informacje o mieszkaniach, do których Ukraińcy mogą przyjechać. W niedzielę wracają do pracy, ale zamierzają wrócić do Przemyśla za tydzień w piątek. Niektóre kobiety obawiają się pojechać do punku recepcyjnego. Choć były zdezorientowane, to miały nadzieję, że samodzielnie poradzą sobie lepiej niż gdyby miały poczekać na pomoc w sali gimnastycznej, czy w szkole. To zaczyna być kłopot: niektóre Ukrainki obawiają się pojechać do punktów recepcyjnych. Ojciec się pożegnał i wrócił do Odessy Młoda kobieta (słabo, ale mówi po polsku) przeszła granicę z matką i dwójką dzieci. Każda miała po dwie torby, kilkuletnie dzieci - małe plecaczki. Nie chciały pojechać do Łodyny, ale też nie wiedziały co dalej. Ich pierwszym celem miał być Przemyśl. Młody człowiek zaproponował dzieciom, by schroniły się w jego aucie "ogrzeją się" , zanim mama i babcia zdecydują co dalej. On może zabrać ze sobą jedną z nich z dzieckiem (czekał od kilku godzin na dwie koleżanki z Oddesy), ktoś zaproponował, że zawiezie drugą z kobiet z dzieckiem. Nie zgodziły się na rozdzielenie. Wysłuchały za to mężczyzny mówiącego po ukraińsku. Zaraz przyjedzie tu autokar, zabierze dużą grupę z granicy, pojadą do Opola. - Jeśli chcecie, możecie jechać z nami. W Opolu zastanowicie się co dalej, czy macie kogoś znajomego w Polsce. Może przyjedzie z Ukrainy ktoś z Waszych bliskich - mówił, a one kiwały głową ze zrozumieniem. - Poczekamy, pojedziemy - zdecydowały. Zobacz też: Wojna na Ukrainie. System SWIFT. Polska i jej sojusze Młody człowiek z Przemyśla, który czekał na znajome z Odessy, wiedział, że ruszyły z domu koło 5 rano. Ojciec jednej z nich przywiózł je autem do granicy. Pożegnał się z nimi i wracał. One stały w kolejce na odprawę od 17.00 - była 22.00. Nie wiedziały ile to jeszcze potrwa. W sobotę popołudniu Konrad Fijołek, prezydent Rzeszowa prosił, by osoby, które spontanicznie pomagają uciekinierom z Ukrainy pamiętały do czego jest potrzebne zgłoszenie się Ukraińców - uciekinierów w punktach recepcyjnych. W ten sposób będą oni mieli zapewnione od władz państwowych wyżywienie oraz miejsce, w którym mogą zostać na stałe. Prosił, by osoby z Podkarpacia, które przyjęły uchodźców do siebie i jeszcze ich nie zarejestrowały, zgłosiły się pod numer: 1 77 88 99 00. Aleksandra Fandrejewska