Koncepcja dotycząca możliwości wysłania wojsk NATO na Ukrainę wybrzmiała głośno pod koniec lutego. To wówczas europejscy przywódcy dyskutowali w Paryżu nad wsparciem wojennym dla naszych wschodnich sąsiadów. Jeszcze przed rozpoczęciem rozmów, oliwy do ognia dolał szef słowackiego rządu. Jak stwierdził Robert Fico, niektóre państwa Unii Europejskiej i Sojuszu Północnoatlantyckiego miały rozważać skierowanie swoich oddziałów na tereny Ukrainy. Jednak zarówno przywódców Zachodu, jak też Kreml zelektryzowała wypowiedź prezydenta Francji, która padła po spotkaniu najważniejszych europejskich polityków: - Nie ma zgody na wysłanie wojsk do Ukrainy, ale nie można wykluczyć takiego rozwiązania w przyszłości - oświadczył Emmanuel Macron. Słowa przywódcy Unii Europejskiej, który jako jedyny we wspólnocie dysponuje arsenałem jądrowym, nie mogły pozostać bez echa. Chociaż Macron podkreślał później, że jego kraj "nie planuje w najbliższej przyszłości wysyłać swoich wojsk na Ukrainę", dyskusja rozgorzała na dobre. Ukraina a żołnierze NATO. Radosław Sikorski wprost - Obecność sił NATO na Ukrainie to nie jest rzecz nie do pomyślenia. Doceniam inicjatywę prezydenta Emmanuela Macrona, bo chodzi w niej o to, by to Putin się obawiał, a nie my Putina - w ostatni piątek na Uniwersytecie Warszawskim powiedział Radosław Sikorski. Szef polskiego MSZ gościł tam ze względu na 25-lecie członkostwa Polski w NATO. Nie była to jednak ostatnia z głośnych wypowiedzi polityka PO. Minister kontynuował swoją ofensywę medialno-polityczną podczas wystąpienia w Sejmie: - Żołnierze krajów NATO już są na Ukrainie i chciałbym serdecznie podziękować ambasadorom tych krajów, które takie ryzyko podjęły. One same wiedzą najlepiej, które to są - przekazał. W jaki sposób zachodnie wojska operują na Ukrainie? Jakie wykonują zadania? Czy obecność oddziałów sojuszniczych, o której ciągle trąbi kremlowska propaganda, naraża Europę na eskalację konfliktu zbrojnego? Te i wiele innych pytań zadaliśmy zarówno politykom jak i wojskowym. Wojna na Ukrainie. Co z żołnierzami NATO? Przedstawiciele sejmowej komisji spraw zagranicznych podkreślają, że w kontekście obecności wojsk NATO na terytorium naszych wschodnich sąsiadów chodzi przede wszystkim o sprawy związane z dostarczaniem broni oraz szkoleniem Ukraińców. - Być może w tej formule, obecność innych krajów została zaznaczona przez ministra Radosława Sikorskiego. Chodzi o rodzaj współpracy, szkolenie kadr, tworzenie HUB-u w Rzeszowie - mówi nam Adam Dziedzic z PSL, wiceprzewodniczący komisji spraw zagranicznych. - To jest istotne. Jeśli chodzi o obecność fizyczną wojska, jako taką, patrząc ze strony Polski, taka możliwość nie wchodzi w rachubę - podkreśla. Nie jest jednak tajemnicą, że Zachód dostarcza Ukrainie amunicję czy własną broń. Dlatego obecność wykwalifikowanego personelu jest niezbędna. Michał Dworczyk z PiS, były szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, a później minister-członek Rady Ministrów zaangażowany w pomoc dla Ukrainy podnosi, że interwencje wojskowe na szeroką skalę "to nie to samo, co regularna współpraca wojskowa, która wiąże się z obecnością oficerów łączników czy wzajemną pomocą w procesie szkolenia". - Nie jest tajemnicą, że niektóre państwa, od początku konfliktu, są zaangażowane we wsparcie nie tylko sprzętowe, ale również szkoleniowe oraz inne działania, także na terenie Ukrainy. Zazwyczaj chodzi o wysoce wyspecjalizowanych przedstawicieli sił zbrojnych różnych krajów, którzy realizują działania wspierające ukraińskie siły zbrojne - podkreśla Dworczyk. - Żadne państwo nie wysłało oficjalnie na miejsce swoich żołnierzy i absolutnie nie ma mowy o tym, żeby Polska podejmowała tego typu działania - zaznacza. Oznacza to, że nawet śmierć żołnierza w zachodnim mundurze, który - przykładowo ochraniałby jakiegoś VIP-a - nie spowoduje eskalacji konfliktu. A przynajmniej nie oficjalnie. - Zarówno politycy, jak i ochraniający ich funkcjonariusze, w trakcie wyjazdów służbowych do takich państw jak Ukraina, naturalnie podejmują pewne ryzyko. Niemniej, z takimi wymaganiami wiąże się czasami służba Ojczyźnie - uważa Michał Dworczyk. NATO broni, nie atakuje Zarówno politycy z różnych stron barykady jak i wojskowi są jednomyślni: nawet jeśli jednostki państw należących do NATO nieoficjalnie znajdują się na terenie Ukrainy, nie biorą udziału w konflikcie zbrojnym. A na pewno nie bezpośrednio, z bronią w ręku. Kremlowska propaganda czyha jednak na okazję, by udowodnić, że walczy z całym sojuszem. - Rosjanie szukają potwierdzenia swojej propagandy, która mówi o wojnie z całym NATO, a nie Ukrainą. Jeżeli spojrzeć na to pragmatycznie, nie może budzić wątpliwości fakt, że żołnierze z krajów sojuszniczych mogą się znajdować na terenie kraju naszych wspólnych sąsiadów - mówi Interii gen. Mieczysław Cieniuch, były szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. - Bo wciąż mówimy o misjach szkoleniowych, treningach, dostawach sprzętu nieznanego stronie ukraińskiej wymagającego choćby serwisu - dodaje. Jak przekazał nam wojskowy, na terenie Ukrainy nie ma jednostek zwartych, wyposażonych w ciężki sprzęt. - Kiedy Rosjanie mówią o obecności sił NATO, mają za pewne na myśli pojedynczych żołnierzy czy instruktorów, którzy wykonują swoje zadania na rzecz armii ukraińskiej. Nie działają samodzielnie, niezależnie czy w formie zwartej, zorganizowanej - uważa generał. Tylko co z rosyjską propagandą, dla której informacje o współpracy Ukrainy z Zachodem są jak woda na młyn? Co z poszukiwaniem pretekstu, żeby straszyć Europę wojną? Na te pytania odpowiada nam gen. Roman Polko, były dowódca GROM i członek prezydenckiej Rady ds. Bezpieczeństwa i Obronności. - Jeśli będziemy udawać, że nie ma nas w Ukrainie, będziemy wspierać tylko bronią krótkiego zasięgu, poniesiemy porażkę na własne życzenie. Oczywiście żołnierze (NATO - red.) byli już w Ukrainie. Bo jeżeli zabezpieczamy wizyty polityków, muszą tam być - podkreśla gen. Polko. - Ponadto realizowane są misje szkoleniowe. Trudno dostarczać sprzęt, jeżeli miałoby ich nie być. Do tego wojna informacyjna, działania wywiadowcze. Ale w czynnych działaniach NATO nie bierze udziału. Co najwyżej wolontariusze, którzy się zgłaszają - dorzuca. Nasi rozmówcy są przekonani: jeśli Rosji uda się pokonać Ukrainę, zachęci to Kreml do wyciągnięcia rąk po kraje bałtyckie czy do agresji na Polskę. W całym konflikcie winowajca jest tylko jeden. - To nie my poszliśmy na konfrontację, zburzyliśmy obowiązujący porządek. Nie jest prawdą, że Polska, Bałtowie pobrzękują szabelką. To kraje najbardziej narażone na scenariusz konfliktu, więc chcą go uniknąć. A jeśli chcesz uniknąć konfrontacji, musisz pokazać, że masz zdolności, które zniechęcą potencjalnego agresora - zaznacza Robert Pszczel, były dyrektor Biura Informacji NATO w Moskwie i ekspert Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia. Jakub Szczepański *** Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!