W tym tygodniu do ruchu włączono stacje: Pałac Sportu i Plac Lwa Tołstoja. Widać zarówno mieszkańcy, jak i media spragnieni są dobrych wieści. Kiedy we wtorek przechodziłem obok drugiej z wymienionych stacji, z metra wysiadali pierwsi podróżni, a jedna z ekip telewizyjnych kręciła o tym materiał. W tym tygodniu po raz pierwszy od rozpoczęcia wojny metro pojechało przez most Południowy na Dnieprze. Teraz przechodzę niedaleko parku Maryjskiego, tutaj w pałacu z XVIII wieku znajduje się reprezentacyjna siedziba prezydenta Ukrainy, ale nie można podejść zbyt blisko. Każdej z ulic wokół pilnują żołnierze. Zmierzam do stacji metra Arsenalna, kiedy w mieście rozbrzmiewają syreny alarmowe. Alert nie wywołuje żadnego popłochu, akurat mijam pracowników układających kostkę brukową. Nie przerywają pracy. Schowane twarze W stacjach metrach ludzie początkowo chowali się przed nalotami. Kilka dni temu zobaczyłem w dziennym briefingu dla mediów kijowskiej rady miejskiej, że na stacji Aresanalna wciąż mieszkają ludzie. Wejście zasłonięte jest workami z piaskiem, drzwi pilnują policjanci z długą bronią. Podchodzę, przedstawiam się. Mówię, że chciałbym porozmawiać z ludźmi w metrze. Jeden z policjantów sprawdza dokumenty. Paszport, legitymację prasową. Pierwszy raz od przyjazdu do Kijowa muszę pokazać też akredytację przy ukraińskim ministerstwie obrony. Potem sprawdzają zawartość mojego plecaka. To nic nadzwyczajnego, plecaki są sprawdzone teraz w Kijowie przy wejściu na każdą stację metra, ale nigdy wcześniej ukraiński policjant nie poprosił mnie o podniesienie rąk i nie sprawdzał zawartości kieszeni. W końcu przechodzę. Schrony w metrze kwalifikuje się jako obiekty strategiczne. By dojechać na peron Arsenalnej, trzeba dwukrotnie skorzystać z bardzo długich ruchomych schodów. Tak zjeżdżam 105 metrów poniżej terenu na powierzchni. To jedna z najgłębiej położnych stacji metra na świecie. Powstała w 1960 roku, a jej budowa tak głęboko była wymuszona przez wysoką skarpę nad pobliskim Dnieprem. Na dole jest chłodno, pierwsze co widzę to termosy do kawy i herbaty ustawione zaraz obok schodów. Schrony są regularnie zaopatrywane przez służby miejskie i wolontariuszy w żywność, środki higieniczne, napoje. Idę dalej, wzdłuż torów. Ludzi jest niewiele. Podchodzę do pierwszej napotkanej kobiety, ale nie chce rozmawiać. Ludzie śpią tutaj w prowizorycznych legowiskach, na materacach przykrytych kołdrami. Niektórzy mają nawet niewielkie fotele. Muszą się myć w toalecie na stacji, a toaleta w metrze nie jest przyjemnym doświadczeniem nawet bez wojny. Wszyscy w grubych bluzach i kurtkach, często zakryci kapturami. Kiedy przechodzę obok, spuszczają głowę albo odwracają wzrok. Na końcu peronu jest pomieszczenie z dostępem do gazu i prądu. Tutaj wolontariusze i mieszkańcy metra gotują posiłki. Na patelni smaży się kilka kotletów, w wielkim garze gotuje zupa o bordowej barwie. - Nie, nie, my nie rozmawiamy. Proszę rozmawiać z administracją - mówi mi jedna przyrządzających posiłek kobiet. Idę dalej, na drugi tor peronu. Ludzie głowy w dół, zakrywają się kapturami. Źle się tu czuję, wiem, że jestem niechcianym gościem. Ale wykonuję swoją pracę, a historia mieszkańców metra też jest świadectwem tej wojny. Wszystko tutaj odbywa się jakby w zwolnionym tempie. Ludzie poruszają się powoli, ospale. Odstępstwem jest tylko mała dziewczynka w czarnej bluzie, która biega po peronie, rozpiera ją energia. Bawi się z psem. W końcu dobiega do zawiniętych kołder na końcu stacji i dopiero wtedy dostrzegam, że w tych kołdrach leżą ludzie. Podchodzę i kucam, żeby nie stać nad nimi. Dasza, jej mąż, córka i pies ukrywają się tu od początku wojny. 40 dni w podziemiach metra. Wyglądają bardzo blado, jakby byli chorzy. - Jak się tutaj czujecie, czegoś wam potrzeba? Jedzenia, picia? - pytam, a pytanie nie jest szczególnie błyskotliwe. Nie jestem w stanie niczego wymyślić, żałuję, że w ogóle im przeszkadzam. - Wszystko mamy, wszystko nam dostarczają - mówi Dasza, jej mąż kiwa głową na potwierdzenie. - A dlaczego mieszkacie w metrze? Wasze domy są zniszczone? - Nie, nie są. - To dlaczego? Boicie się nalotów? - Boimy. Boimy się na dźwięk syreny - mówi Dasza i odwraca wzrok. Wczoraj w relacji z Kijowa pisałem, że mieszkańcy stolicy musieli przyzwyczaić się do wojny. Ale jak na Boga można się do tego przyzwyczaić? Do myśli, że nasze dziecko za chwilę może zginąć. Strach Kijowa nie zniknął. Jak wąż spełzł do podziemi i czai się tam, żywiąc rosyjską agresją. Życzę Daszy i jej rodzinie wszystkiego dobrego i odchodzę. Przy ruchomych schodach spotykam wolontariusza i z ulgą stwierdzam, że ktoś tutaj zgadza się ze mną normalnie porozmawiać. "Było z 500 osób" Dima pomaga w metrze od samego początku. - Tutaj jak było najwięcej nalotów, to ludzie właściwie leżeli na sobie. Było z 500, zostało 20 osób - mówi, a ja nie mogę sobie wyobrazić, jak na ciasnej stacji zmieściło się tyle ludzi. - Leżała karimata jedna obok drugiej, przejść się nie dało. Teraz wszyscy mają kołdry, wtedy nikt nic nie miał. Był człowiek na człowieku - kontynuuje mężczyzna. - A ci, co tu są teraz, wychodzą czasem na górę? - pytam. - Wychodzą, ale na krótko. Godzina, dwie i wracają - mówi. - Dlaczego chciałeś tu pomagać? - No jak. Trzeba im pomóc. Jak nie ja to, kto to zrobi? Tu trzeba przynieść jedzenie, picie. Śmieci wynieść, posprzątać. Ugotować. Jak oni tu mają żyć bez pomocy? - Dima pokazuje na termosy z herbatą i pozwala zrobić sobie zdjęcie. Wychodzę z podziemi i oddycham z ulgą. Zawsze lubiłem zapach starości radzieckiego metra. Taki sam w Kijowie, Moskwie i Mińsku. Teraz chcę o nim jak najszybciej zapomnieć. Następnie kieruję się do stacji Chreszczatyk. To też centrum, powinni tam być ludzie. Podobnie jak wcześniej, podchodzę do policjanta i mówię, o co chodzi. - Mogę Cię wpuścić, ale myślę, że tracisz czas. U nas zostało z dziesięć osób - mówi. Następnie opowiada, gdzie powinienem pójść, gdzie w metrze jest dużo osób. "Do widzenia" Schrony to obiekty strategiczne. Nie napiszę, którą stację wskazał. Ale udaję się tam, to daleko za centrum, w zachodniej części miasta. Tutaj spadały rosyjskie rakiety. Na miejscu nie mogę znaleźć wejścia, więc pytam dwóch policjantów, którędy do metra. - A po co chcesz tam iść? - Porozmawiać z ludźmi. - To obiekt strategiczny, nie można. - Dlaczego nie można? - Bo do obiektów strategicznych nie można i koniec - mówi starszy stopniem policjant. Jego młodszy kolega patrzy na mnie przepraszająco. Cała sytuacja wydaje mi się dziwna i absurdalna, bo przecież to miejsce wskazał mi funkcjonariusz policji. Odchodzą, a ja się zastanawiam, co robić. Kręcę się przez chwilę, w końcu dostrzegam wejście do metra. Generalnie ze znalezieniem takich miejsc jest teraz problem, bo np. funkcjonuje jedno na cztery wejścia. Ale idę tam. Kolejni policjanci przy wejściu. Przedstawiam się i mówię, o co chodzi. Sprawdzają dokumenty, zgadzają się i pokazują jak wejść. Ale wtedy słyszę za plecami głośnie: Co powiedziałem? Czego nie rozumiesz? Nie wiadomo skąd pojawił się nagle napotkany przed chwilą policjant. Nie było żadnej dyskusji. Każdą próbę wypowiedzenie przeze mnie czegokolwiek przerywał twardym "do widzenia". Domyślam się, że nie dociera tu wielu dziennikarzy, bo to dosyć daleko od centrum. Dlatego taka wizyta może być podejrzana. W sieci nie mogę znaleźć żadnego zdjęcia ze stacji od początku wojny. Policjanci w Kijowie skutecznie bronią dostępu do strategicznego schronu. Być może policjant nie chciał też, by przeszkadzać mieszkającym tam ludziom. I być może miał rację.