W zestawieniu z ukraińskimi problemami mobilizacyjnymi taki stan rzeczy skłania do ponurych prognoz. Ale czy byłyby one w pełni zasadne? Na szczęście nie. Hełm stalowy SSz 68, zwany "czteronitowcem", na wyposażenie armii sowieckiej wszedł pod koniec lat 60. W latach 80. nosili go żołnierze ZSRR wysłani do Afganistanu - stąd jego druga nieformalna nazwa "afgan". Hełm - podobnie jak owijacze do stóp, szerzej znane jako onuce - zlał się z wizerunkiem czerwonego, a później rosyjskiego sołdata na dobre i na złe. Złe przyszło w ostatnim dziesięcioleciu XX wieku, kiedy oba elementy wyposażenia osobistego dowodziły anachroniczności sił zbrojnych Federacji. Personel wiodących armii świata nosił już wówczas lekkie kevlarowe nakrycia ochronne oraz bieliznę termiczną. Rosyjscy wojskowi doszlusowali do tego grona dopiero w drugiej dekadzie XXI wieku. Tak się przynajmniej wydawało. Póki Rosja prowadziła ograniczone działania zbrojne - w Donbasie i Syrii - póty można było sądzić, że jej żołnierze dysponują nowoczesnym ekwipunkiem. O tym, że starcza go jedynie dla wybranych jednostek, przekonaliśmy się w już w pierwszym roku pełnoskalowej wojny z Ukrainą. W "afganach" i równie wiekowym umundurowaniu walczyli żołnierze tzw. republik ludowych - pierwsze armatnie mięso tej wojny. A po częściowej mobilizacji ogłoszonej we wrześniu 2022 roku także całe rzesze "mobików" - tym razem rdzennych Rosjan, rzucanych na front bez należytego przygotowania, tylko po to, by konieczność ich masowego zabijania uszczupliła zasoby Ukraińców. "Zmiękczanie" ukraińskich linii Dziś, po ponad dwóch latach zmagań, nadal duża część interwentów nosi "przedpotopowy" ekwipunek. Rosyjska propaganda tego nie pokazuje, co nie zmienia faktu, że dla co najmniej jednej trzeciej żołnierzy permanentnie brakuje sprzętu o lepszych właściwościach, przekładających się na wyższy komfort i większe szanse przeżycia. Mowa głównie o jednostkach frontowych, używanych do "zmiękczania" ukraińskich linii obronnych. "Zmiękczania" zgodnie z filozofią "mięsnych szturmów", po których do natarcia przystępują lepiej wyposażone oddziały. Idące do ataku dosłownie po stosach trupów byle jak wyekwipowanych - a także przeszkolonych, dowodzonych, ba, nawet karmionych i pojonych - kolegów. O czym piszę z dwóch powodów - po pierwsze, dla zilustrowania niemocy Rosji w zakresie zaspokajania podstawowych potrzeb żołnierzy. Po drugie, by podkreślić determinację rosyjskiej władzy i dowództwa, które nie liczą się ze stratami w sile żywej i - to kwestia kluczowa - mogą sobie na tę nonszalancję pozwolić. "Bo ludzi u nich dużo". Jak na lekarstwo Ostatecznie jednak nie samymi ludźmi wojnę się prowadzi. Nie warto mieć złudzeń, że Rosjanom zabraknie amunicji. Ich przemysł produkuje jej na tyle dużo, że wystarczy na potrzeby "specjalnej operacji wojskowej", a w razie zakłóceń Moskwa może liczyć na interwencyjne dostawy z Korei Północnej i Iranu - z czego zresztą już korzystała. Gorzej na przykład z czołgami i wozami bojowymi - szacuje się, że w tym obszarze "renty po ZSRR" - zmagazynowanych sowieckich wozów - starczy Rosjanom na dwa-trzy lata (w zależności od kategorii uzbrojenia). Tymczasem fabrycznie nowych czołgów produkuje się w Rosji jak na lekarstwo - i realnych widoków na drastyczny skok nie ma, mimo iż gospodarka od kilkunastu miesięcy funkcjonuje w trybie wojennym. Rosyjska armia musi balansować między dostatkami jednych i niedostatkami innych narzędzi walki. Nie dotyczy to tylko amunicji i czołgów (rekrutów i ekwipunku), no i jest sytuacją, która nie ulegnie zmianie. Ten wątek stanowi ważne dopełnienie całościowego obrazu rosyjskich możliwości. Istotniejsza od zasobów czysto militarnych (oraz demograficznych) wydaje mi się jednak inna kwestia - stricte ekonomiczna, finansowa. I tu znów, na pierwszy rzut oka trudno uciec od ponuractwa, gdzie bowiem Ukrainie do możliwości Rosji. Ale... Samotne Ukraina i Rosja Moskwa wydała do tej pory na działania zbrojne w Ukrainie ponad 200 mld dol. Wydatki na obronność oficjalnie pochłaniają niemal 30 proc. rosyjskiego budżetu, realnie nawet 40 proc. Wynoszące niemal 300 mld dol. rezerwy rosyjskiego banku centralnego "utknęły" w Unii Europejskiej, innych krajach G-7 i w Australii - ba, wisi nad nimi ryzyko utraty na rzecz Ukrainy. Przepadną czy nie, już teraz, z uwagi na ich niedostępność, Rosjanie zmuszeni są do drenowania innych dostępnych rezerw. I tak środki z rosyjskiego Funduszu Opieki Narodowej - takiej skarbonki na czarną godzinę - topnieją w zastraszającym tempie. Ministerstwo Finansów Federacji podało niedawno, że na koniec 2023 roku ze zgromadzonych przed inwazją 9 bln rubli (wówczas ponad 100 mld dol.), zostało 5 bln rubli. Przez dwa lata "spec-operacji" Rosja wydała z funduszu 4 bln rubli na ratowanie kolejnych gałęzi słabnącej na skutek sankcji gospodarki. Sankcji, które rzekomo nie działają. Tak nie działają, że Gazprom odnotował w 2023 roku ogromną stratę w kwocie 6,86 mld dol. Tym samym odwracając wcześniejszą serię zysków, która trwała nieprzerwanie od 24 lat. Dla porządku odnotujmy, że rosyjski budżet w dwóch trzecich składa się ze środków pochodzących ze sprzedaży kopalin. Idźmy dalej, rosyjski PKB w 2023 roku był dziesiątym na świecie (z dochodem 1,86 bln dol.), nie do porównania z PKB Stanów Zjednoczonych (27 bln dol.) i całej UE (18,3 bln). Mniejszy od wyniku Włoch (2,2 bln) czy Kanady (2,1 bln). Budżety obronne wszystkich krajów NATO na bieżący rok kumulują się do sumy 1,23 bln dol., rosyjski jest ponad 10 razy mniejszy. Do czego zmierzam? Ano do konkluzji, że samotna Ukraina nie ma zasobów finansowych, by toczyć z Rosją długotrwałą wojnę. Ale równie samotna Rosja nie ma takich środków, by prowadzić długotrwałą wojnę z Ukrainą wspartą przez Zachód. Byle tylko Zachód zechciał tego wsparcia Ukrainie udzielać. Marcin Ogdowski