Międzynarodowy Trybunał Karny (MTK) w Hadze wydał na początku tygodnia nakazy aresztowania dwóch rosyjskich wojskowych - dowódcy lotnictwa dalekiego zasięgu gen. Siergieja Kobyłasza oraz byłego dowódcy Floty Czarnomorskiej adm. Wiktora Sokołowa. Obu oficerów podejrzewa się o zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludzkości. Miało do nich dojść między 10 października 2022 roku a 9 marca 2023 roku, choć - jak podkreśla MTK - istnieje prawdopodobieństwo, że Rosjanie popełniali przestępstwa również w innym czasie. Jakie? Zarzuty dotyczą atakowania celów cywilnych, szczególnie podczas zmasowanych ostrzałów ukraińskich obiektów energetycznych rakietami odpalanymi z bombowców strategicznych i okrętów. A więc za zgodą i na rozkaz podejrzanych. Desantu nie będzie W Rosji trochę sobie z tych nakazów "śmieszkują", bo Federacja nie uznaje jurysdykcji Trybunału. No i Rosjanie sami by Sokołowa chętnie ukarali - oczywiście, nie za mordowanie ukraińskich cywilów. Jest bowiem admirał - trzy tygodnie temu zdymisjonowany przez Putina - ucieleśnieniem uwłaczających porażek, jakie Flocie Czarnomorskiej zafundowali Ukraińcy. "Niech idzie w diabły!" - kwitują zatem co bardziej krewcy zwolennicy "specjalnej operacji wojskowej". To rzecz jasna nie przesądzi o wysyłce Sokołowa do Hagi – ba, putinowska Rosja, z powodów wizerunkowych, nigdy do tego nie dopuści. Prędzej nieszczęsny admirał skończy jak wielu innych rosyjskich oficerów, którzy stracili przychylność Kremla – "zupełnie przypadkiem" wypadając z okna lub balkonu. A miało być tak pięknie… W przededniu pełnoskalowej inwazji Flocie Czarnomorskiej postawiono dwa zadania. Miała założyć blokadę morską ukraińskich portów i szlaków żeglugowych oraz umożliwić i przeprowadzić desant morski, w wyniku którego (przy współpracy z wojskami lądowymi), zajęto by Odessę. To w tym celu ściągnięto z Bałtyku dodatkowe duże okręty desantowe. O ile blokada i zaminowanie akwenu początkowo przebiegły bez przykrych dla Rosjan niespodzianek, o tyle z desantem już w pierwszych dniach wojny sprawy przybrały zły obrót. Na tym etapie nie tyle winna była flota, co armia, która nie zdołała podejść pod Odessę. Atak od morza odłożono, z nadzieją na rychłą okazję. Dziś, po całej serii katastrof, śmiało można powiedzieć, że desantu Rosjanie już nie przeprowadzą. Siedzi tam "na kupie" Ukraińcy "zaspawali i najeżyli" wybrzeże. Uczynili Odessę twierdzą, a wzdłuż czarnomorskiego brzegu rozstawili wyrzutnie rakiet przeciwokrętowych, które przepędziły rosyjskie okręty w głąb akwenu. Wpierw jednak Rosjanie dostali solidną nauczkę - obrońcy zatopili im, przy użyciu właśnie takich rakiet, flagową jednostkę floty, krążownik "Moskwa". Wtedy, w kwietniu 2022 roku, wydawało się, że to wielki, ale pojedynczy i raczej przypadkowy sukces Ukraińców. Czas pokazał, że jest inaczej. Kronika wypadków na Morzu Czarnym wymagałaby obszerniejszego tekstu. Na potrzeby tego artykułu dość zauważyć, że Ukraińcy rozszerzyli spektrum środków wykorzystywanych do walki z rosyjską flotą. Dziś tworzą je również bezzałogowce - powietrzne i morskie - oraz lotnicze pociski manewrujące, wystrzeliwane z samolotów. Atakowane są nie tylko okręty - na morzu i w portach - ale również portowa infrastruktura i instalacje wojskowe, takie jak radary, naziemne wyrzutnie, lotniska, ba, latem 2023 roku uderzono nawet w siedzibę dowództwa Floty Czarnomorskiej. Głównym celem pozostaje Krym i baza w Sewastopolu. Jakkolwiek walka toczy się na morzu, nad morzem i o morze, w ukraińskim arsenale nie ma okrętów. Ów paradoks to kluczowa kwestia, do której wrócę za moment. Najpierw bowiem o skutkach ukraińskich działań. Obrońcy znieśli ryzyko desantu, ale też zerwali rosyjską blokadę. Ukraińska żywność płynie dziś statkami do Stambułu i Konstancy, choć skala eksportu jest niższa niż przed wojną. Okrętów rosyjskich w okolicy nie ma, ale pozostały miny. Wynikłe z tego ryzyko oraz wcześniejsza, okresowa szczelność blokady sprawiły, że Ukraińcy oparli część eksportu na transporcie lądowym. Rosjan nie tylko przepędzono z zachodnich akwenów Morza Czarnego. Grillowanie krymskiego zaplecza oraz ataki na jednostki w pobliżu półwyspu sprawiły, że Flota Czarnomorska przesunęła większość jednostek do bazy w Noworosyjsku, na wschodni, rosyjski brzeg morza. I zasadniczo siedzi tam "na kupie", realizując zadanie minimum - ochronę mostu Krymskiego, logistycznej "drogi życia" i oczka w głowie Putina. Klasyczny potencjał morski Do tej pory Ukraińcy trafili 36 jednostek rosyjskiej floty. Wbrew hurraoptymistycznym doniesieniom, większość okrętów przetrwała - zostały uszkodzone i czasowo wyłączone z walki (w niektórych przypadkach na kilka tygodni, zwykle na kilka miesięcy). Ale 14 poszło na dno bądź zostało całkowicie zniszczonych w dokach. Te 36 okrętów to jedna trzecia przedwojennego stanu czarnomorskiej floty - a dodajmy do tego zniszczoną infrastrukturę, puszczone z dymem najnowocześniejsze rosyjskie zestawy przeciwlotnicze S-400 czy spalone na lotniskach samoloty (co najmniej kilkanaście sztuk). Za jaką cenę? Niemal wyłącznie zużytej amunicji - kilkuset latających i pływających dronów, kilkudziesięciu rakiet przeciwokrętowych oraz kilkudziesięciu pocisków manewrujących, brytyjskich Storm Shadow i ich francuskich odpowiedników SCALP (plus oczywiście wabików, które udawały rakiety). Prawdopodobnie Ukraińcy stracili też kilka samolotów Su-24, nośników Storm Shadow/SCALP, zestrzelonych podczas dokonywania nalotów. Oczywiście ukraińskie straty są większe, niż tylko wynikające z tej konfrontacji. Okręty floty czarnomorskiej wystrzeliły łącznie kilkaset rakiet, które spadły na ukraińskie miasta (stąd zarzuty MTK dla jej dowódcy), a oddziały piechoty morskiej brały udział na przykład w pacyfikacji Mariupola. Tym niemniej dla oceny efektywności zmagań o kontrolę nad akwenem, tych "sukcesów" Rosjan nie należy brać pod uwagę (jakkolwiek brutalnie to brzmi). Mamy więc straty na poziomie jednej trzeciej potencjału ilościowego floty, co po prawdzie, nie odbiega od rosyjskiego standardu dla tej wojny. W mocnym uproszczeniu, armia Putina straciła co trzeci czołg, wóz bojowy i inne elementy wojskowej techniki, biorąc pod uwagę stany wyjściowe i magazynowe na 24 lutego 2022 roku Poległ również bądź został ranny co trzeci zmobilizowany i wysłany na front żołnierz. Można by więc uznać niekompetencję admirała Sokołowa za typową dla kadry dowódczej sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej. Tyle że putinowskim generałom przyszło mierzyć się z dużą, nieźle wyposażoną, wyszkoloną i jak się okazało, świetnie też zmotywowaną armią lądową Ukrainy. A dowódca "czarnomorskich" stanął do walki z flotą, której w zasadzie nie było, biorąc pod uwagę klasyczny potencjał morski, czyli okręty Polowanie na samotne "No więc po co nam okręty, skoro tak łatwo można je stracić?", zastanawia się część ekspertów. Pytanie jest o tyle zasadne, że na dobre zaczęliśmy realizację ambitnego programu "Miecznik", w ramach którego marynarka wojenna RP otrzyma trzy duże fregaty. No i generalnie ten rodzaj sił zbrojnych - pod dekadach zaniedbań - ma zostać poddany gruntownej modernizacji i rozbudowie. "Tylko po co?" - pytają sceptycy. Szukając odpowiedzi, przyjrzyjmy się uważniej Flocie Czarnomorskiej i jej stratom (wszak to one rzekomo dostarczają argumentów). Ukraińcy topili Rosjanom przede wszystkim okręty desantowe i małe jednostki rakietowe. "Moskwa" była duża, teoretycznie dobrze uzbrojona, ale przestarzała. Rosyjskie okręty albo pozostawały ślepe - na skutek braku urządzeń obserwacyjnych bądź ich kiepskiej jakości - albo niedostatecznie uzbrojone czy wręcz bezbronne wobec zagrożenia, jakie stwarzają morskie drony. Brak sensorów, brak luf, brak śmigłowców, które poszerzałyby świadomość sytuacyjną i możliwości bojowe - to jedno. Drugie - wiele jednostek zaatakowano w portach, gdzie nawet dobre sensory "się gubią" (na przykład zabudowa utrudnia obserwację), załogi są zdekompletowane, rozluźnione (nie na dyżurach bojowych), niektóre okręty były w trakcie remontów, przeglądów - rozbrojone i całkiem pozbawione obsad. Co więcej, ataki powietrzne poprzedzały wcześniejsze uderzenia w naziemne systemy OPL, więc parasol, który mógłby chronić bezbronne jednostki, często był dziurawy. Nie bez znaczenia są kwestie taktyczne. Na morzu Ukraińcy zasadzali się na samotne okręty. Za każdym razem, gdy odnosili sukces, wydawało się, że rosyjscy dowódcy w końcu pójdą po rozum do głowy - i flota zacznie operować w zespołach bojowych. Sokołow odszedł, jego następca adm. Siergiej Pinczuk dalej popełnia ten sam błąd - trafiona w nocy z poniedziałku na wtorek (z 4 na 5 marca br.) korweta "Siergiej Kotow" również szła w pojedynkę. I trafiła na dno. Poza bałtyckie jezioro Z rosyjskiej porażki należy wyciągnąć wnioski, to oczywiste. Poza unikaniem samotnych rejsów, także takie dotyczące kierunków rozbudowy floty. W ostatnich latach przemysł dostarczył marynarce wojennej Rosji sporo mniejszych jednostek rakietowych (korwet). Fiksowano się na ich potencjale uderzeniowym, po macoszemu traktując systemy samoobrony. Ograniczona wyporność oznacza ograniczone możliwości modernizacyjne, można więc uznać, że Rosjanie zabrnęli w ślepą ścieżkę. I chyba właśnie do takiego wniosku doszli, bo nie zamierzają wodować kolejnych jednostek. Nie musimy popełniać ich błędu. Przy sensownym programie modernizacyjnym, "miecznikom" będą towarzyszyć nowoczesne jednostki innych klas, także pomocnicze, zwielokrotniające możliwości obrony i ataku. "Tylko po co, skoro Bałtyk stał się "natowskim jeziorem" i Rosjanie nie mają szans w starciu z flotami kilku państw?" - uparcie zastanawiają się sceptycy. Po pierwsze, takie myślenie zawiera w sobie pułapkę, bo przerzucanie odpowiedzialności na innych może przynieść zgubę wszystkim. Gdy wszyscy uznają, że robotę zrobią za nich "tamci" (zbudują, zmodernizują, powiększą flotę), ostatecznie nie wykona jej nikt. Albo wykona za późno. Po drugie, mechanizm kolektywnej obrony to również zobowiązania. Nie możemy oczekiwać, że sojusznicy nam pomogą, jeśli sami nie jesteśmy gotowi pomóc. NATO to wspólnota transatlantycka, a interesy członków sięgają nawet dalej. Musimy być gotowi ich bronić, także dysponując odpowiednim potencjałem morsko-ekspedycyjnym. Zwłaszcza że - po trzecie - perspektywa "bałtyckiego jeziora" jest złudna. "Łańcuchy dostaw" to fraza-klucz dla zrozumienia współczesnej, globalnej ekonomii. O ich istotności przekonaliśmy się podczas pandemii, gdy na skutek lockdownów zostały pozrywane. Odtworzono je, bo głównym światowym graczom zależy na szeroko pojętej wymianie. Ale co, gdy szlaki handlowe - jak ukraińskie na Morzu Czarnym - staną się obszarem/celem działań wojennych? Prowadzonych przez flotę pozbawioną niekompetencji Rosjan, nowoczesną i dużą - na przykład chińską marynarkę wojenną (w jej odsłonie za kilkanaście lat)? Wisimy na wspomnianych łańcuchach i my, nasza gospodarka. Jeśli nie przyłożymy ręki do ich obrony, może zrobi to za nas ktoś inny. A może nie - i przyjdzie nam mierzyć się z negatywnymi skutkami odcięcia. Weźmy choćby procesory, które płyną do Polski z dalekiej Azji. Jeśli ich nie będzie, "zdechnie" nam kilka gałęzi przemysłu. Marcin Ogdowski *** Przeczytaj również nasz raport specjalny: Wybory samorządowe 2024