Wyświechtane powiedzenie głosi, że dyplomata to człowiek, który dwa razy się zastanowi, zanim nic nie powie. Ewidentnie nie wziął go sobie do serca szef unijnej dyplomacji Josep Borrell, który 27 lutego na konferencji prasowej poinformował, że ministrowie spraw zagranicznych państw Wspólnoty zgodzili się wysłać Ukrainie 450 mln euro pomocy wojskowej na broń ofensywną. Pod tym terminem - co bezprecedensowe w historii Unii - kryło się m.in. przekazanie pochodzących z okresu Związku Sowieckiego myśliwców MiG 29 i Su-25, znanych od strony operacyjnej ukraińskim siłom powietrznym. Borrell wychodzi przed szereg Temat błyskawicznie podchwyciły media, które za sprawą przecieków od "unijnych urzędników" ustaliły, że samoloty wylecą z hangarów Słowacji, Bułgarii oraz - przede wszystkim - Polski. Oczywiście przemalowane na ukraińskie barwy, aby uniknąć oskarżenia o włączenie się państw NATO w konflikt zbrojny z Rosją. Problem polegał na tym - a mówią o tym wszyscy polscy dyplomaci, z którymi rozmawiałem - że Borrell nie skonsultował swojego przemówienia z zainteresowanymi państwami, wychodząc przed szereg w sytuacji, w której dyskusja o myśliwcach była dopiero w fazie wstępnych konsultacji militarnych. Jednym słowem - zanim cokolwiek wzbiło się w niebo, nierozsądnie odsłoniono karty w rozgrywce, której stawką jest bezpieczeństwo wschodniej flanki Sojuszu. Ponieważ Ukraina walczy o życie i każdą tego typu zapowiedź traktuje jak szansę na przedłużenie oporu, zupełnie zrozumiałym następstwem było podbijanie tej informacji ze strony Kijowa, który zaczął wywierać presję na Polskę. - Całkowicie rozumiem prezydenta Zełenskiego. Oni muszą robić wszystko, aby się bronić, my działalibyśmy tak samo. Musimy jednak myśleć równolegle o bezpieczeństwie Polski - powiedziałby niedawno jeden z ważnych polityków. Ameryka daje Polsce "zielone światło" W ten sposób z sensownego pomysłu wsparcia Ukrainy w powietrzu - przy jednoczesnym niewprowadzaniu strefy zakazu lotu nad jej niebem - nieopatrznie uczyniono przedmiot rozgrywek militarno-dyplomatycznych, w których z dnia na dzień coraz większą rolę zaczynała odgrywać "spychologia" odpowiedzialności za konsekwencje przekazania MiG-ów. Kluczowym momentem w tej sprawie okazało się wywiad amerykańskiego sekretarza stanu Antonyego Blinkena w programie "Face The Nation" telewizji CBS, w którym 6 marca przekazał iż "Stany Zjednoczone dały 'zielone światło' państwom NATO, jeśli zdecydują się dostarczyć Ukrainie myśliwce". Tylko co owo "zielone światło" miało oznaczać, gdy równocześnie nie padła żadna konkretna deklaracja na temat zrekompensowania potencjału obronnego państwa, które przekaże część swoich sił lotniczych na linię frontu? Niestety Amerykanie - również w wyniku wewnętrznych rozgrywek między departamentem obrony a departamentem stanu - nie położyli sensownej oferty na stole. Myśliwce F-16, które mogłyby uzupełnić lukę po transferze MiG-ów, nie są dzisiaj przedmiotem realnej debaty, uwzględniając długą kolejkę państw, które czekają na ich zakup. W tym przypadku na pierwszym miejscu jest Tajwan, który niechętnie zrezygnowałby z zakontraktowanych dostaw. Ponieważ presja na Polskę rosła, a inne państwa NATO nie wychodziły przed szereg, polski rząd w koordynacji z MSZ, MON i Pałacem Prezydenckim, postanowił skorzystać z "zielonego światła" i zaproponować inne wyjście z impasu. Było nim przekazanie MiG-ów do amerykańskiej bazy w Ramstein oraz chęć odkupienia F-16. W tym wariancie ciężar odpowiedzialności oraz ryzyka rozłożony zostałby po równo między USA, Niemcy i Polskę. Choć propozycja nie została wcześniej przedyskutowana z Waszyngtonem (który niespecjalnie konsultował z Warszawą swoje ruchy w tej sprawie), wg mojej wiedzy manewr ten został zakomunikowany wcześniej prezydentowi Zełenskiemu. Przekazanie MiG-ów z bazy Ramstein nierealne I teraz dochodzimy do sedna problemu. Polska dyplomacja na tym odcinku zachowała się odpowiedzialnie i dojrzale, pokazując, że nawet hipotetyczne włączenie sprzętu NATO przekazanego Ukrainie w konflikt z Rosją musi być kolektywną odpowiedzialnością NATO, a nie tylko jednego kraju. Na pewno nie w sytuacji, w której Polska przyjmuje największą falę uchodźców od czasu II wojny światowej, jednocześnie zaopatrując Kijów w amunicję oraz systemy rakietowe. Odpowiedź, którą przekazał Pentagon należy traktować jako próbę uniku. Dosyć dziwną i z pewnością niepomagającą wykrawającej się Ukrainie. "Perspektywa przekazania myśliwców 'do dyspozycji rządu Stanów Zjednoczonych Ameryki' oraz wylatujących z bazy USA/NATO w Niemczech w sporną przestrzeń powietrzną między Rosją a Ukrainą budzi poważne obawy całego sojuszu NATO. Nie jest dla nas jasne, czy istnieje merytoryczne uzasadnienie dla tego rozwiązania. Będziemy nadal konsultować się z Polską i innymi sojusznikami z NATO na temat tej kwestii i związanych z nią trudnych wyzwań logistycznych, ale nie uważamy, aby propozycja Polski była możliwa do utrzymania" - napisał późnym wieczorem we wtorek rzecznik Pentagonu John Kirby. Skoro ani Amerykanie, ani Niemcy nie chcą współuczestniczyć w procedurze transferu myśliwców, twierdząc, że zagrażałoby to bezpieczeństwu Sojuszu, dlaczego Polska miałaby się czuć w analogicznej sytuacji bezpiecznie? Tutaj trzeba czegoś więcej niż przerzucanie między sobą militarnego gorącego kartofla oraz znacznie więcej niż obietnicy przyspieszenia sprzedaży F-35 dla Polski. Zarówno Polska jak i Ukraina potrzebują myśliwców tu i teraz, a nie za miesiąc czy rok. Pora, aby NATO zrozumiało, że tylko jako całość będzie się w stanie zmierzyć z tym wyzwaniem. Zegar tyka. Marcin Makowski dla Wydarzeń Interii