- Usłyszałem nadlatujący samolot, instynktownie krzyknąłem i rzuciłem się na syna, żona ciałem przykryła chrześniaczkę. Po wybuchu zacząłem wołać, czy wszyscy są cali, usłyszałem tylko głuche rzężenie kuma, który chwilę potem zmarł – opowiada Ołeksandr, który trafił do szpitala w Czernichowie. Dodaje, że z serca i brzucha 38-latka wyciągnięto później trzy odłamki pocisku. - Syn zareagował od razu, prześcieradłem zatamował krwotok z mojej nogi, usztywnił ją – mówi Ołeksandr. Zapytany o to, skąd 17-latek wiedział, co w takiej sytuacji robić, odpowiada: "przed rozpoczęciem inwazji jeden z nauczycieli w jego szkole z własnej inicjatywy organizował dla uczniów kursy samoobrony i pierwszej pomocy".- Nadal mamy traumę; mojej żonie odłamki również poszarpały nogę, dzieciom na szczęście nic poważnego się nie stało – tłumaczy pacjent. - Mój dom jest kompletnie zniszczony, samochód spłonął – dodaje. Lekarz: Byliśmy tu od początku, bez przerwy Lekarze i pielęgniarki miejskiego szpitala nr 2 w Czernihowie na północy Ukrainy po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na dwa miesiące zamieszkali w piwnicy ośrodka.- Byliśmy tu od początku, bez przerwy – mówi Stanisław, czernihowski lekarz. - Spaliśmy tu, jedliśmy, nie opuszczaliśmy pacjentów ani na chwilę – dotyczy to całego personelu, nikt nie opuścił szpitala – zaznacza.Wybite szyby w oknach zastąpiono deskami, część drzwi wewnątrz budynku nosi ślady wpadających do niego odłamków. Lekarze i pacjenci znajdują się w tych częściach szpitala, które otaczają jego zewnętrzne – zdecydowanie bardziej zniszczone – skrzydła.- Operowaliśmy na korytarzach i w gabinetach, brakowało nam po prostu miejsca, a pacjentów ciągle przybywało. Najpierw zajmowaliśmy się tymi w najbardziej poważnym stanie, a ci z łagodniejszymi objawami musieli czekać – tłumaczy Igor, traumatolog z Czernihowa. Zaznacza, że dopiero 23 kwietnia – niemal trzy tygodnie po wyzwoleniu miasta – mógł wrócić na noc do własnego domu.- W czasie jednego z ataków grupa pacjentów spacerowała po podwórku szpitala, kilku z nich zginęło razem z naszą koleżanką pielęgniarką – wspomina Igor. - Pewnego dnia w połowie marca wskutek dużego ataku na miasto przywieziono do nas około 40 pacjentów, chwilę później Rosjanie zbombardowali szpital. Nie wiemy, czy zrobili to celowo; czy podejrzewali, że zgromadzi się tu wiele osób – zastanawia się traumatolog.- Myślimy, że chcieli zastraszyć lekarzy, wypłoszyć nas z miasta. Wiedzieli, że jak uciekniemy, dojdzie do prawdziwej katastrofy humanitarnej – wyjaśnia.Pytani o to, czy w takich momentach nikt z personelu nie rozważał wyjazdu, lekarze mówią, że "naprawdę nikt nie myślał o wyjeździe". - Pomoc pacjentom to nasza praca, nasze powołanie i nasz obowiązek – wyjaśnia Stanisław. - Wszyscy jesteśmy tu kolegami, znamy się od lat, więc też wspieraliśmy się nawzajem – dodaje. Jak do szpitala dostarczano leki? - Leki dostawaliśmy od wolontariuszy, pomoc humanitarna docierała do nas z innych części Ukrainy oraz z zagranicy - informuje lekarz. Na pytanie o to, jak w związku z okrążeniem miasta przez Rosjan możliwe było dostarczanie szpitalowi niezbędnych środków, odpowiada: "nigdy przy tym nie byliśmy, ale mówiło się, że w nocy ktoś popychał je przez rzekę tratwą lub przekazywał innemu wolontariuszowi w lesie".- Z pewnością możemy jednak powiedzieć, że za każdym razem przynoszono je rano” – dodaje.