Lwów na pierwszy rzut oka zdaje się nie widzieć wojny. Życie toczy się tu spokojnie. Ludzie biegną do pracy, robią zakupy. Co jakiś czas słychać syreny, ale mało kto reaguje na ich odgłos. Wchodzę do jednej z otwartych kawiarni, w której na każdym stoliku stoją ukraińskie flagi. Wita mnie pani Katarina, około pięćdziesięcioletnia kobieta z czepkiem na głowie i zachęcająco wskazuje miejsce przy jednym z wielu wolnych stolików. Pytam, czy opłaca jej się otwierać. Wydawałoby się, że gdy trwa wojna nikt nie myśli o kawie i ciastkach. - Do Lwowa przyjechała cała Ukraina. Najwięcej ludzi jest ze wschodu i centrum kraju. Zjeżdżają też mężczyźni, którzy wrócili do Ukrainy, żeby walczyć. Każdy chce zjeść coś dobrego, a nie żyć na gotowych daniach - wyjaśnia. We Lwowie są też tutejsi mężczyźni, którzy pełnią różne służby pomocnicze. Budują fortyfikacje, organizują transport i pilnują porządku. Czekają, by w razie czego bronić miasta. W restauracji "Smakołyk" jedzą za darmo. Karta jest bogata. Do wyboru: śniadania, ciasta, kawa i herbata. - U nas żołnierze nie muszą płacić. Tak solidaryzujemy się z chłopakami - mówi pani Katarina i wskazuje plakat na drzwiach. Faktycznie życie toczy się dalej i większość sklepów jest otwarta. Praca dobrze robi na głowę O to jak pracuje się w tych nietypowych warunkach pytam też kasjerkę w jednym z otwartych sklepów. - Przez pierwsze dni wszyscy zbiegali do schronów, żyliśmy w ciągłym strachu. Cały czas przerażeni, że u nas będzie jak w Kijowie. Tak nie można, trzeba wychodzić, pracować, spotykać ludzi. Inaczej wszyscy powariujemy - wyjaśnia. I dodaje: - Trochę przestraszyły nas te wybuchy pod Lwowem. Dwa dni temu zaatakowano punkty wojskowe 20 km od miasta. Każdy szybko przypomniał sobie, gdzie jest najbliższy schron. Trzeba uważać, ale nie wolno dać się strachom. Do dyskusji wtrąca się młoda ekspedientka. Mówi po angielsku, tak czuje się swobodniej niż w naszej, łamanej polsko-ukraińskiej dyskusji. - Słuchamy naszego rządu, który mówi, że ekonomia musi działać dalej. Inaczej nie wygramy. Na kilka dni zamknięto tu wszystko, ale minęło już tyle czasu, że ludzie czują, że muszą jakoś żyć - mówi kobieta. Stragan w moro Wojnę widać też po strojach, które noszą Ukraińcy. Co chwila mijam mężczyzn ubranych w mundur, albo przynajmniej wojskowe moro ubranie. Przeważnie to niezawodowi żołnierze, ale mężczyźni i kobiety, którzy na ochotnika zgłosili się do pomocy. Na targu pomiędzy bielizną, jeansami i torebkami wątpliwej jakości znaleźć możemy stragany z akcesoriami dla wojska. Widać przy nim zwykłe rodziny, które zaopatrują się na wszelki wypadek, gdyby Rosjanie weszli tu. - Mamy ubrania, kurtki i inne potrzebne w koszarach rzeczy. Lwów jest gotowy na przyjście okupanta - wyjaśnia sprzedawca. I dodaje: - Celowo używam słowa okupant, trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Rosja, to prawdziwy okupant - wyjaśnia. Wśród ubrań z moro wzorem widzę też elementy damskiej garderoby. Pytam więc, czy cieszą się dużym zainteresowaniem. - Dziewczyny mogą zapisać się jako wolontariuszki i pomagać w miejscu, tam, gdzie jest spokojnie. Tu też roboty nie zabraknie. Was szkoda na wojnę. Jak chcesz się przydać, to zorganizuj trochę bandaży i leków - wyjaśnia sprzedawca.