Zakończona właśnie wizyta Xi Jinpinga w Moskwie przebiegła pod znakiem wzajemnego poklepywania się po plecach z Władimirem Putinem i niekończących się zapewnień o wielkiej przyjaźni chińsko-rosyjskiej. Tyle przynajmniej zobaczył rosyjski i chiński suweren. Za kulisami trwa jednak arcyważna rozgrywka o to, czy Chiny realnie włączą się po stronie Kremla w wojnę przeciwko Ukrainie. Bo tak należy odczytywać zaopatrywanie Rosji w chińską broń i sprzęt wojskowy. Nie ma grama przesady w stwierdzeniu, że od wyniku tej rozgrywki zależą losy świata. Amerykańska administracja od kilku tygodni ustami swoich kluczowych przedstawicieli informuje już o tym zupełnie wprost: Chiny rozważają dostawy broni i sprzętu wojskowego dla Rosji. Cel jest oczywisty - pomoc w przełamaniu impasu na froncie. Pekin nie jest zadowolony z postępów - w zasadzie to ich braku - wojsk rosyjskich i coraz realniejszej groźby, że Putin Ukrainę opuści na tarczy. - Chiny dały przyzwolenie na tę wojnę od samego początku w jasny sposób. Tylko to miała być szybka i zwycięska wojna, a taką nie jest - mówi w rozmowie z Interią prof. Agnieszka Legucka, analityczka ds. Rosji w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (PISM). - Na wielkie zwycięstwo Rosji jest już za późno. Putin mógłby je osiągnąć jedynie realizując swoje cele z początku wojny. Natomiast rzeczywiście Chińczycy - wskazuje na to wizyta Xi Jinpinga w Moskwie - nie zamierzają porzucać Putina - dodaje z kolei dr Jakub Jakóbowski, wicedyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich i kierownik Zespołu Chińskiego OSW. Porzucenie Putina byłoby dla Chin gigantycznym kosztem, o czym pisaliśmy na łamach Interii. Rachunek za pomoc w pokonaniu Ukrainy (i de facto Zachodu) też nie byłby jednak niski. Problemem są konsekwencje, zwłaszcza ekonomiczne, które spotkałyby Pekin ze strony Zachodu. Dlatego chińscy i rosyjscy oficjele dwoją się i troją, żeby wymyślić, jak Chiny mogłyby pomóc Rosji, jednocześnie nie dając się przyłapać na gorącym uczynku Zachodowi. To logistyczno-dyplomatyczna mission impossible. Zwłaszcza że poza Chinami i Rosją w tym geopolitycznym dramacie pierwszoplanową rolę odgrywają też Stany Zjednoczone. - Na razie wojna jest pokazem siły i zdolności Amerykanów do budowania koalicji oraz wspierania swoich sojuszników - zauważa dr Łukasz Pawłowski, socjolog i ekspert ds. amerykańskiej polityki. - Gdyby Chiny zaangażowały się na poważnie po stronie Rosji, wspierając Kreml militarnie, to przekształciłyby ten konflikt w wojnę zastępczą między Chinami a Stanami Zjednoczonymi - dwoma największymi mocarstwami świata - dodaje współprowadzący "Podkastu amerykańskiego". Akt pierwszy: Rosja - niedźwiedź w cieniu smoka Sytuacja Rosji jest obecnie prosta, chociaż z perspektywy Kremla bardzo nieciekawa. Zamiast finiszu przygotowań do spektakularnej wiosennej ofensywy siły rosyjskie zostały związane w okolicach Bachmutu i na dobrą sprawę trudno określić, czy i kiedy ten impas uda się Kremlowi przełamać. Co więcej, Ukraina otrzymuje coraz hojniejsze wsparcie sprzętowe od sojuszników z Zachodu, podczas gdy możliwości produkcyjne Rosji są, w wyniku zachodnich sankcji, mocno ograniczone. To zaś powoduje, że uzupełnianie strat sprzętu na froncie nie przebiega tak, jak życzyłby sobie tego Kreml. Militarna i technologiczna pomoc Pekinu na pełną skalę byłaby dla Putina jak powiew świeżego powietrza. Pozwalałaby też realnie myśleć o realizacji przynajmniej części postawionych na początku wojny celów. Dla Rosji pomoc wojskowa od Xi Jinpinga byłaby wielce pożądana, ale miałaby też swoją cenę. W połączeniu z coraz większą zależnością gospodarczą Rosji od Chin wepchnęłaby Kreml bardzo głęboko w objęcia chińskiego smoka. Być może tak głęboko, że trudno byłoby się już z nich wyswobodzić. Jak wiemy, będący narcystycznym przywódcą Putin nie przywykł do roli młodszego brata, który wykonuje czyjeś polecenia. W tym przypadku musi jednak zważyć dwie racje - swoją osobistą dumę i chęć pokonania Ukrainy. - To prawda, że dla Rosji ta pozycja jest trudna, ale asymetryczność relacji z Chinami została zaakceptowana już jakiś czas temu. Wizyta Xi Jinpinga w Moskwie jest w tym momencie ważna, bo pokazuje, że chiński przywódca nie jest pewny wygranej Rosji, traci wiarę w Putina i dlatego zaczął działać na kilku frontach - analizuje w rozmowie z Interią prof. Legucka. Zdaniem naszej rozmówczyni chiński przywódca z jednej strony obmyśla wraz z Putinem sposób militarnej pomocy Rosji, który nie pogrążyłby Chin w relacjach z Zachodem; z drugiej - Pekin chce kreować wizerunek bezstronnego mediatora, któremu na sercu leży zakończenie wojny w Ukrainie. - To propozycja również dla państw Europy Zachodniej takich jak Francja i Niemcy. A także próba przymuszenia Ukrainy, żeby przyjęła chociaż niektóre warunki, które są korzystne dla Rosji, ponieważ odcinałyby część Ukrainy na rzecz Rosji bez żadnej gwarancji, że Rosjanie wycofają się z terytorium Ukrainy - mówi ekspertka PISM. I dodaje: - W efekcie Rosjanie byliby na pozycji wygranej w tym kontekście, że zyskaliby strategiczną pauzę, w trakcie której mogliby się przegrupować i dozbroić, żeby później w dogodnym dla siebie momencie ponownie uderzyć. Co będą mieć z tego Chiny? Poprawiając pozycję Rosji na froncie, zyskują czas, w trakcie którego będą mogły dalej podporządkowywać sobie gospodarczo (a być może też militarnie) Moskwę. Prof. Legucka zwraca również uwagę, że spotkaniom Xi z Putinem zawsze towarzyszy przyspieszenie wydarzeń na froncie. Kiedy spotkali się w lutym ubiegłego roku, niespełna trzy tygodnie później doszło do inwazji na Ukrainę. Gdy widzieli się we wrześniu na szczycie Szanghajskiej Organizacji Współpracy, to po powrocie do Moskwy Putin ogłosił częściową mobilizację. - Można się więc spodziewać, że Rosjanie teraz przyspieszą, żeby tę wojnę dokończyć z przytupem, bo Chiny dają twarz rosyjskiemu przywódcy mimo oskarżeń o zbrodnie wojenne. Nawet jeśli na razie nie dostarczają broni (lub jeszcze tego nie wiemy), to są za tym, żeby Rosja tę wojnę wygrała - przewiduje rozmówczyni Interii. Akt drugi: Dylematy chińskiego smoka Sytuacja Chin jest zdecydowanie bardziej skomplikowana niż Rosji. Militarne i technologiczne wsparcie Kremla w inwazji na Ukrainę uruchomiłoby efekt domina, którego skutki odczułby cały świat. Dlatego Chińczycy trzy razy zastanowią się, zanim z otwartą przyłbicą staną w tej wojnie po stronie Putina. To efekt nieprzekraczalnych czerwonych linii, które Pekinowi wyznaczyły Stany Zjednoczone. Mówili o tym w ostatnich tygodniach i wiceprezydent Kamala Harris, i sekretarz stanu Anthony Blinken. Waszyngton chce uświadomić Chiny, że wejście do wojny po stronie Rosji będzie dla Państwa Środka niezwykle kosztowne. - Dostawy broni dla Rosji byłyby przekroczeniem Rubikonu, co z kolei miałoby ogromne reperkusje - nie ma wątpliwości dr Jakub Jakóbowski. Te reperkusje to rozpętanie pełnoskalowej wojny ekonomicznej ze Stanami Zjednoczonymi, a zapewne również z Wielką Brytanią i Unią Europejską. Wojny, której Pekin posmakował już jesienią ubiegłego roku, gdy Amerykanie odcięli Chiny od dostępu do procesorów i amerykańskiej myśli technologicznej. Dla Chin, które w globalną gospodarkę są wprzęgnięte bez porównania mocniej niż Rosja, to arcytrudne położenie. - Ani Chiny, ani nikt inny nie jest na to starcie gotowy - podkreśla wicedyrektor OSW, dodając, że skutki ekonomicznej wojny Chin ze Stanami Zjednoczonymi boleśnie odczułby cały świat. Rzecz w tym, że ta konfrontacja już trwa i jest nawet na dość zaawansowanym etapie. Pytanie brzmi dzisiaj: czy dojdzie do potężnej eskalacji. Chiny na taką ewentualność przygotowują się od dawna. Zaczęły na długo przed inwazją Rosji na Ukrainę. - Cała agenda autonomii technologicznej, żywnościowej, surowcowej, którą Chiny wprowadzają od lat, ma właśnie temu służyć - podkreśla dr Jakóbowski. Kolejnym krokiem Pekinu jest wykorzystanie wszelkich dostępnych zasobów w celu stworzenia własnych, autonomicznych łańcuchów dostaw, na które Amerykanie nie mieliby wpływu. Na razie do osiągnięcia celu wciąż jednak daleko, więc pójście na otwartą wojnę ze Stanami Zjednoczonymi mogłoby posłać Chiny na deski. - Choćby "wojny procesorowe" pokazały, że trudno im się po tego typu uderzeniach podnieść - zauważa dr Jakóbowski. Dlatego Chiny czekają i patrzą na rozwój sytuacji, jednocześnie robiąc, co w ich mocy, żeby - jak określa to nasz rozmówca - wyjąć Europę z obozu amerykańskiego. Nie przeszkadza im to jednak w wyraźny sposób zaznaczać swoich strategicznych interesów, a te są silnie związane z Rosją i jej sukcesem w Ukrainie. - W Moskwie padły słowa, że Chiny "rozwijają relacje z Rosją w wyniku strategicznych decyzji Chin, które wynikają z ich fundamentalnych interesów". To wsparcie propagandowe, dyplomatyczne i ekonomiczne ma właśnie miejsce - ocenia wicedyrektor OSW. Niewykluczone jednak, że Chińczycy nie będą mogli w nieskończoność stać z boku i przyglądać się nieporadnym poczynaniom Kremla. Jeśli realnym scenariuszem stanie się upadek reżimu Putina, rozpad samej Rosji albo poważna destabilizacja całego obszaru poradzieckiego, to Xi Jinping wkroczy do gry. Nie po to, żeby wyciągać Rosję za uszy z kłopotów, ale żeby ratować Chiny. Akt trzeci: Amerykański szeryf czuwa Na coraz bliższą zażyłość Chin i Rosji z uwagą patrzą najważniejsi politycy w Waszyngtonie. O ile nie mieli i nie mają nic przeciwko ekonomicznej wasalizacji Kremla przez Pekin, o tyle militarne zaangażowanie Chińczyków w wojnę w Ukrainie jest już dla Ameryki nie do zaakceptowania. - Ta wojna zdecyduje, jak będzie wyglądać przyszłość Europy i ma także potencjalnie skutki globalne - przyznaje w rozmowie z Interią dr Łukasz Pawłowski. Dla Waszyngtonu ocalenie Ukrainy to jeden cel, ale wcale nie najważniejszy. Priorytetem wciąż jest region Pacyfiku. Zaangażowanie Amerykanów po stronie ukraińskiej ma być jasnym komunikatem w kierunku Chin, że pójście śladami Rosji, tyle że w przypadku Tajwanu, to droga w przepaść. - Biden w kwestii Tajwanu powiedział coś, czego nigdy nie powiedział w przypadku Ukrainy. Stwierdził bowiem, że w razie napaści Chin na Tajwan wysłałby tam amerykańskich żołnierzy - przypomina dr Pawłowski. I dodaje: - Już jaśniej postawić sprawy nie można. Sukces w Ukrainie też jest jednak dla Amerykanów ważny. W naszego wschodniego sąsiada zainwestowali już setki miliardów dolarów w postaci pomocy finansowej i militarnej. Zainwestowali też politycznie. Dzisiaj dla Waszyngtonu jest to sprawa prestiżowa - pokonanie neoimperialnej Rosji, wyrwanie z jej strefy wpływów ważnego ogniwa, pokazanie światu, że Ameryka nadal jest wiarygodnym sojusznikiem i że plotki o zmierzchu jedynego supermocarstwa były mocno przesadzone. Militarne wejście Chin w rosyjsko-ukraiński konflikt postawiłoby osiągnięcie wszystkich tych celów pod dużym znakiem zapytania. Konfrontacja wojskowa z Pekinem jest jednak (niemal na pewno) wykluczona. Ale wojna dyplomatyczno-ekonomiczna już nie. Dr Pawłowski w rozmowie Interią stwierdza, że pomoc wojskowa Chin dla Kremla "otwiera cały, przeogromny wachlarz możliwości dla Stanów Zjednoczonych". Wśród nich są m.in. naciski na europejskich partnerów, żeby ci ochłodzili, zamrozili bądź zerwali relacje z Pekinem, bezpośrednie sankcje ekonomiczne na chińskie firmy (narzędzie wykorzystane już w przypadku Tik Toka czy Huawei), a także nieszablonowe działania dyplomatyczne. Jakie? Chociażby zacieśnienie współpracy z Indiami i przeciągnięcie ich na zachodnią stronę mocy czy... niezapowiedziana wizyta amerykańskiego prezydenta na Tajwanie. - Proszę sobie wówczas wyobrazić oburzenie Pekinu. To wywróciłoby politykę Stanów Zjednoczonych, która opierała się na doktrynie "strategicznej niejednoznaczności" - nie ma wątpliwości dr Pawłowski. W całym tym chińsko-rosyjsko-amerykańskim równaniu kluczową rolę odegra też kampania prezydencka, która z każdym tygodniem rozkręca się w Stanach Zjednoczonych. Czy prezydent albo kandydat na prezydenta, który po kilku bardzo trudnych dla Amerykanów latach pójdzie na otwartą i bolesną konfrontację z Chinami, może zapomnieć o zajęciu gabinetu owalnego? Nie do końca. Akurat kwestia rywalizacji z Chinami jest tym, co łączy zarówno mocno skonfliktowanych amerykańskich polityków, jak i wrogo nastawione do siebie elektoraty. Wielce prawdopodobne, że wszyscy wypatrywali zatem lidera, który rywalizację z Chinami nie tyle podejmie, ale zdecydowanie ją wygra i udowodni, że Ameryka wciąż jest jedynym światowym supermocarstwem. - Przecież ten sam Donald Trump, który dziś obiecuje ochronić Stany Zjednoczone przed wojną, mówił, że Chińczycy przez lata wykorzystywali i oszukiwali Amerykanów, drenowali amerykańską gospodarkę, zabierali pracę, kradli patenty itd. - przypomina dr Pawłowski. Na koniec dodaje: - Dzisiaj ci Chińczycy rzucają Waszyngtonowi wyzwanie. No to jak się takiemu przeciwnikowi nie postawić?