Jakub Szczepański, Interia: Gdzie teraz jesteś i czy masz kontakt z ludźmi, którzy cały czas pozostają na Białorusi? Hanna Liubakova, niezależna dziennikarka z Mińska i stypendystka Atlantic Council: Przebywam obecnie w Wilnie, na Litwie i oczywiście kontaktuję się z Białorusinami. Rozmawiamy codziennie. Mam jednak sprawę kryminalną, jestem poszukiwana przez reżim Aleksandra Łukaszenki. Nie mogę wjechać na terytorium Wspólnoty Niepodległych Państw. Jak, z twojej perspektywy, zwykli Białorusini widzą rosyjską inwazję na Ukrainę? - Wyniki badań socjologicznych Chatham House mówią, że tylko 3 proc. społeczeństwa popiera włączenie się białoruskich wojsk w konflikt na Ukrainie. To margines. Obserwuję też, że młodzi, wykształceni z wielkich miast, boją się mobilizacji wojskowej i nie chcą jechać na wojnę. Dlatego wielu ucieka. Jeszcze 27 lutego, w dniu "referendum" o zmianie białoruskiej konstytucji, widzieliśmy protesty przeciwko agresji. To znak: nasze społeczeństwo nie popiera angażowania się w walki. Im więcej ludzi widzi, co dzieje się w Ukrainie, tym bardziej się sprzeciwia. Nie jest tajemnicą, że Białoruś ma problem z wolnymi mediami, co na pewno wpływa na zniekształcenie rzeczywistości. Jak to widzisz? - Mamy medialny blackout. Wiele tytułów zostało wyrzuconych z kraju, zablokowanych. Niebezpieczne jest nawet korzystanie z Telegrama: ponad 300 kanałów zostało uznanych za ekstremistyczne, więc ludzie boją się je subskrybować, a nawet czytać. Bo w każdej chwili białoruska milicja może sprawdzić twój telefon i cię zatrzymać. Dlatego Białorusini ukrywają, że czytają takie informacje. Starsi w ogóle boją się korzystać z Telegrama. Trzeba też powiedzieć, że propaganda jest niestety skuteczna. W białoruskich mediach, zwłaszcza telewizji, króluje rosyjski przekaz. Jeszcze nigdy nie był u nas obecny na taką skalę. Na Twitterze napisałaś o własnej rodzinie, która uległa putinowskiej propagandzie. Pisałaś, że obarczali Zachód winą za to, co dzieje się w Ukrainie. - Bliscy pytali mnie, czy Unia Europejska cieszy się, że banderowcy - tak Ukraińców nazywa rosyjska propaganda - zaatakowali ukraińskich cywili w Doniecku. To było dla mnie zaskakujące. Po pierwsze dlatego, że to kalka rosyjskiej propagandy. Po drugie, dlaczego Europa miałaby się cieszyć z czegoś takiego? Dla mnie samej to bardzo bolesne. Nie mogę jednak pojechać na Białoruś, żeby porozmawiać i wszystko wytłumaczyć, bo mnie aresztują. Moja rodzina pochodzi z Mińska, jest wykształcona i bywała za granicą. Dlatego warto się zastanowić jak rosyjska propaganda może działać na innych. Mówi się, że Białoruś to obecnie terytorium zależne Rosji. Łukaszenka groził zainstalowaniem głowic nuklearnych w waszym kraju. Jak na to patrzycie jako Białorusini? - Pewnie nigdy nie poznamy wyników fejkowego referendum, które Aleksander Łukaszenka zorganizował w tej sprawie na Białorusi. Biorąc pod uwagę, że ludzie przychodzili do lokali wyborczych, żeby protestować, wiemy o opozycji. Ona istnieje. Białorusini wcale nie pogodzili się z Łukaszenką, ale trudno im sprzeciwiać się reżimowi na ulicach. Grozi to więzieniem albo przynajmniej ciężkim pobiciem. Co ze zmianą konstytucji? - Wcześniej mieliśmy w niej zapisane dążenie do neutralności i społeczeństwo zawsze to doceniało. Białoruś to pokojowy kraj, jego społeczeństwo nie chce włączać się w żaden konflikt. Dlatego zmiany budzą obawy. Co do broni nuklearnej, to jakiś kosmos. Ludzie nie wyobrażają sobie, że coś takiego może wydarzyć się naprawdę. Od wtorku zmiany weszły w życie, więc głowice faktycznie mogą trafić na Białoruś. Jeśli chodzi o Rosję: zawsze chcieliśmy być niezależni i to się nie zmienia. Mamy jednak na swoim terytorium wojska Putina, staliśmy się uzależnieni od ich gospodarki i odizolowani od świata. Zwykłym Białorusinom się to nie podoba. Winny jest reżim? - Społeczeństwo zdaje sobie sprawę z tego, kto przez lata podejmuje decyzje. Zresztą, w ostatnim czasie zupełnie niesamodzielnie. Łatwo to udowodnić. Przykładowo: przez lata Rosjanie promowali swoje grupy w mediach społecznościowych, ale zawsze były marginalne. Poza Łukaszenką nie ma żadnego polityka, który byłby prorosyjski. Białorusini nigdy nie chcieli być rosyjską kolonią. W Polsce pojawiają się plotki, że Łukaszenka obawia się nieposłuszeństwa własnej armii i dlatego jeszcze nie wciągnął Białorusi do wojny. Ile w tym prawdy? - To nie jest nasza wojna. Popierający interwencję Białorusi w Ukrainie, 3 proc. społeczeństwa, to nawet mniej niż lojaliści Łukaszenki, których jest maksymalnie 25 proc. Nawet najwierniejsi reżimowi nie chcą włączać się do wojny u boku Rosjan. Generałowie nie chcą walczyć, szeregowi żołnierze też nie. I Łukaszenka to czuje. Białoruskie wojsko nie chce jechać na śmierć, ono jest defensywne. Bo niby dlaczego mielibyśmy umierać za Rosję? Nasza doktryna wojskowa nie mówi o ataku tylko o obronie, żołnierze nie są przygotowani do inwazji. Na pewno nie da się wykluczyć dezercji na Ukrainie albo tego, że nasi wojskowi porzucą broń. Zapewne widać to także w przekazie, który płynie z Mińska? - Jeśli prześledzimy wypowiedzi Łukaszenki, łatwo się zorientować, że początkowo białoruski dyktator był bardziej wojowniczy niż Putin. W pierwszych dniach inwazji Rosji opowiadał o szybkim zwycięstwie, a teraz nagle stał się orędownikiem pokoju. To żaden przypadek. Ludzie mieszkający na południu Białorusi wiedzą więcej, bo na własne oczy widzą rosyjskich żołnierzy. Jakie informacje płyną z tego regionu? - Wszystkie te obrazki są czymś, co bardzo wpływa na wyobraźnię ludzi i ich nastawienie. Białorusini obserwują nawet rozczłonkowane ciała rosyjskich żołnierzy, setki rannych. W kilku miastach kostnice są przepełnione i nie mówi o tym tylko jedna osoba, to doniesienia pochodzące z wielu źródeł. Do tego ogromne obłożenie szpitali, niektórzy Rosjanie trafiają nawet do Mińska. Te informacje wskazują na skalę tego, co się dzieje, ale też zmuszają do refleksji. Zniechęcają do wojny? - Białorusini z południa słyszą i widzą rosyjskie rakiety, więc zaczynają się bać. Nie wiedzą czy w ramach odwetu jakiś pocisk nie spadnie na ich terytorium, buzują w nich różne emocje. Kiedy widzisz makabryczne obrazki, ciała Rosjan, trudno nabierać jakichkolwiek chęci do walki. Jak Białorusini odnoszą się do putinowców zgromadzonych na południu waszego kraju? - W czasie białorusko-rosyjskich ćwiczeń wojskowych "Sojusznicza stanowość 2022", dzięki naszym obywatelom, byliśmy w stanie zrobić mapę położenia oddziałów. Początkowo reżim nie chciał ujawnić prawdy, ale po publikacjach przyznali nam rację i sami zaczęli ujawniać, gdzie stacjonuje wojsko. To samo dzieje się teraz. Białorusini chętnie podają lokalizację armii, w sieci błyskawicznie pojawiają się nagrania. Dzięki temu Ukraińcy wiedzą, skąd mogą przylecieć rakiety i są w stanie się przygotować. Pomagacie Ukraińcom? - Obserwujemy nawet akcje sabotażowe. Na kolei ludzie robili wszystko, żeby transporty nie ruszyły na Ukrainę. Podobnie jest na drogach. Sprawcy takich akcji są dotkliwie karani, bici, oskarżani o terroryzm. Nawet ci, którzy nic nie zrobili, ale według milicji mieli "intencje". Mamy też swoich hakerów, którzy całkiem niedawno włamali się do systemu kolejowego na Białorusi. Wszystko po to, żeby utrudnić życie Rosjanom napadającym na Ukrainę. Reżim boi się społeczeństwa? - Działa u nas Sojusz Matek Białorusi, Rosji i Ukrainy. Ostatnio kobiety poszły modlić się do kościoła, prosiły Boga o pokój i zatrzymanie wojny. Wszystkie zostały zatrzymane. Być może to nic wielkiego, ale pokazuje jak reaguje Aleksander Łukaszenka. Wspieranie Ukraińców jest dotkliwie karane, jednak ludzie robią, co mogą. Jakub Szczepański