Kiedy wybuchła wojna Jewgienij Fomienko był w Turcji. Jewgienij, czyli Żenia, jest kierowcą ciężarówki i z ładunkiem wracał do Polski. W Internecie zobaczył tłumy uchodźców, ludzi bez dachu na głową i czuł, że musi pomóc. Szczególnie że pomóc mógł. Zanim usiadł za kierownicą TIR-a, przez lata woził turystów do Czarnobyla. Zna język, ludzi, ukraińskie drogi. Chęć pomoc wcale nie była oczywista. Żenia jest Rosjaninem. Ma 35 lat. Urodził się w Togliatti, rosyjskim mieście nad Wołgą, które leży ok. 250 km od granicy z Kazachstanem. Spędził tam dzieciństwo, potem wyjeżdżał z rodzicami. Byli muzykami, Żenia sam ma wykształcenie muzyczne. W końcu na stałe zamieszkał w Polsce, osiem lat temu dostał obywatelstwo. Jak sam mówi, Rosjanie, Białorusini i Ukraińcy to ci sami ludzie, którzy po 1991 znaleźli się po różnych stronach granicy. Żenia ma ukraińsko brzmiące nazwisko, jego dziadek pochodził z okolic Czernihowa. Ukraińcom chciał pomóc, mimo że z pewnością można go nazwać rosyjskim patriotą. Zasadniczą służbę wojskową w Rosji odbywał na ochotnika. Od 24 lutego czekał na wezwanie, obawiał się, że będzie musiał bronić Rosji przed wojskami NATO. Ale wezwanie nie przyszło, a Żenia chciał działać. Pomagać. - Najpierw się jest człowiekiem, dopiero potem Rosjaninem - mówi. Trudne początki Pokazuje mi swoje prawo jazdy. Ma tam wyrobione prawie wszystkie kategorie. Postanowił wozić uchodźców z Ukrainy, a że zna ten kraj całkiem dobrze, mógł pojechać dalej niż do Lwowa. Zorganizował zbiórkę pieniędzy na paliwo. W kilka dni uzbierał 17 tys. zł. Chciał wynająć autobus i zacząć działać. Tutaj pojawił się problem, bo właściciele firm słysząc, gdzie autobus ma jechać, od razu odmawiali. Odmówiło 15 zakładów. W końcu pomógł mu Łukasz Wawrzeńczyk, właściciel firmy ubezpieczeniowej, który sam organizuje transport dla uchodźców. Żenia mógł wybrać jeden z jego autobusów. Trzeba było przygotować go do jazdy, poprawić elektrykę, ale udało się i mógł ruszać. Potrzebował jeszcze ekipy, ludzi którzy mu pomogą. Tych znalazł bez trudu. Justyna Wróblewska była tłumaczem, Kamil Holiczko sanitariuszem, a Tomasz Wardas drugim kierowcą. Oprócz swoich kompetencji wolontariusze przygotowali prowiant, środki higieniczne, leki. Wszystko, co będzie potrzebne uchodźcom. 10 marca dojechali do granicy. Robiono im trochę problemów, nie mieli wszystkich papierów na przewóz osób. W końcu pogranicznicy ulegli. Byłoby dziwne, gdyby nie przepuścili białego autobusu z naklejonym czerwonym krzyżem. Arka Noego na kołach Chcieli dojechać do Winnicy. To środkowa Ukraina, 450 km od granicy. Jechali jednak dłużej. Żenia zdecydował, żeby nie jechać główną drogą. Sprawdził, popytał. Wiedział, że główna droga na wschód, w stronę Kijowa, jest pełna amatorskich posterunków obrony terytorialnej. Teraz ukraińska policja stara się tym zarządzać, ale początkowo posterunki ludzie zakładali bez żadnej przemyślanej strategii. Np. obok swojej wsi. Posterunki powstawały jeden za drugim, terytorialsi chcieli wyłapywać dywersantów. Nie wiadomo czy udało się złapać wielu rosyjskich agentów, ale na pewno agenci utknęli w korkach, bo posterunki tworzyły ogromne zatory na drogach. Żenia pojechał na południe, przez Truskawiec, Iwano-Frankiwsk i Bar, ale i tak zatrzymano ich pięć razy. W Truskawcu autobus się zepsuł, padła elektryka. Wtedy z ekipą jechał znajomy Ukrainiec, który musiał dostać się do Kijowa. Poprosił lokalnego naczelnika policji o pomoc. Wsparcie dotarło po 1,5 godziny. Autobus udało się naprawić. Podstawowym problemem jest paliwo. Na ukraińskich stacjach można teraz zatankować do 50 litrów. Żenia, przejeżdżając przez granicę, miał pełny zbiornik i 100 litrów zapasu w kanistrach. To wciąż niewiele, bo autobus pali 30 litrów na 100 km. Szczęśliwie im dalej na południe, tym ruch jest mniejszy ruch, można liczyć na wyrozumiałość obsługi. Na jednej ze stacji, pracownicy, widząc autobus z czerwonym krzyżem zatankowali do pełna. Do Winnicy dojechali szybciej, niż planowali. Żenia miał przygotowaną już w Polsce listę osób, które ma zabrać, ale wciąż w autobusie było kilka wolnych miejsc. Poszedł na posterunek policji, powiedział, że ma autobus, że wozi ludzi. Policjanci poinformowali ludzi na dworcu, że jedzie autobus do Polski. Chętni znaleźli się natychmiast. Tak zapełniła się Arka Noego. Żenia, trzech wolontariuszy, 54 uchodźców, trzy psy i jeden kot. Wśród uchodźców był jeden starszy mężczyzna z grupą inwalidzką, reszta to matki z dziećmi. Zabrali wszystkich, zapakowali, w sumie w Winnicy spędzili cztery godziny. Wjazd do Polski, to wjazd do innego świata Do granicy wracali główną drogą. Żenia dostał wiadomość, że sytuacja z posterunkami terytorialsów zaczyna się normalizować. Jechali, omijając łukiem obiekty wojskowe. - Operator artylerii nie widzi, do czego strzela. Ma tylko mapę, na niej siatkę kwadratów i strzela jeden z nich - tłumaczy. Omijali też kolumny wojskowe na drogach. Kiedy przejeżdżały, czekali godzinę, żeby nie jechać koło nich. Wolontariusze i kierowcy spali między fotelami. Gotowali jedzenie na kuchence gazowej. - Autobus był jak cygański tabor - śmieje się Żenia. Do przejścia granicznego Budomierz-Hruszów jechali 12 godzin. Mimo tego, że to jedno ze spokojniejszych miejsc na granicy, kolejka jest długa na ok. 3 km. - Na poboczach stoją namioty z PSP i OSP. Ludzie śpią gdzie mogą. Nie wiem tego na pewno, ale zdaje się, że w niektórych namiotach ludzie śpią bez ogrzewania w nocy. Niektórzy idą do przejścia na piechotę - wspomina. Na granicy stali dziewięć godzin. Według Żeni to niewiele. Przed wojną zdarzało mu się stać na granicy po 20 godzin. Poza tym pogranicznicy zachowują się teraz zupełnie inaczej niż przed 24 lutego. Nikt nie krzyczy, są wyrozumiali, współczujący. - Przekroczenie granicy to jakby trafić do innego świata. Po polskiej stronie to wygląda jak wielki jarmark. Stoi ze sto wózków dziecięcych dla matek do wyboru. Są tłumacze, wolontariusze, jedzenie za darmo - mówi Żenia. Wiedział, że w dużych miastach ludzie, których wiezie, będą mieli problem, żeby wsiąść do pociągów. Dlatego podzielił podróż do Warszawy na kilka przystanków, żeby część uchodźców mogła wsiąść do pociągów na mniej obleganych stacjach. Zatrzymali się w Przeworsku, potem w Kielcach. Tam wolontariusze przynieśli im wodę, artykuły higieniczne. Tyle że starczy na kolejną wyprawę. Kolejny przystanek był w Radomiu. Do przeciążonych dworców w Warszawie autobusem dojechało kilka osób. Trasa Winnica-Warszawa zajęła 32 godziny. Żenia uratował tak 54 osoby. Trzy psy i kota. - Musieli być wam bardzo wdzięczni? - pytam. - Jak przekroczyliśmy granicę, płakali ze szczęścia - odpowiada, ale w jego głosie nie ma ani radości, ani ulgi. - Ta wojna potrwa miesiące, a oni wszyscy myślą, że zaraz wrócą do domów. To analogia jak z Czarnobylem. Wtedy ludzie też myśleli, że wyjeżdżają tylko na trzy dni - tłumaczy. Nadzieja i rzeź Otwiera bagażnik w swoim samochodzie i pokazuje, ile rzeczy zostało z pomocy wolontariuszy w Kielcach. W samochodzie jest coś jeszcze. Dzieci, które Żenia wiózł z Winnicy, zostawiły swoje rysunki i kolorowanki. Na jednym z nich jest tęcza. Biblijny symbol nadziei. Pytam czy jego zdaniem sankcje zatrzymają Putina i kim dla niego jest Putin. - To przestępca wojenny - mówi krótko. - Broń Boże nie wolno go zabić, ale trzeba go osądzić. Złapać i osądzić - dodaje. Zdaniem Żeni sankcje niewiele pomogą, Rosja ma to przećwiczone od 2014 roku. Prędzej czy później poprawi swój system bankowy i będzie w stanie w miarę normalnie funkcjonować ze wschodnimi partnerami. Pogłębi się tylko podział między wschodem, z zachodem. Rosja będzie jak Iran. - W Moskwie, Petersburgu na protestach aresztowano 10 tys. osób. Młodzi ludzie potrafią szukać informacji, weryfikować je. Nie słuchają propagandy. Rosja jest podzielona - tłumaczy. Ale tym Rosjanom, którzy wciąż popierają Putina się nie dziwi. - Sam na niego kiedyś głosowałem. Podniósł Rosję. Ludzie zarabiali po 50 dolarów, teraz mają 900. Stać ich na nowy samochód, na spłatę hipoteki. Ludzie mu to pamiętają i jeszcze długo będą pamiętać - uważa. Powolną ofensywę Rosji tłumaczy doborem jednostek. Wysłano poborowych, którzy teraz nie chcą walczyć. - To są tacy sami ludzie, jak ci, których miasta i wioski zajmują. Mają tych samych ulubionych blogerów, artystów. Słuchają tej samej muzyki. Mówią tym samym językiem. To jest bratobójcza wojna. Chłopcom mówiono, że będą witani kwiatami. A w pierwszej wiosce poleciały na nich kamienie. W drugiej koktajle Mołotowa. W trzeciej do nich strzelano - mówi Żenia, ale dodaje, że to tylko stan przejściowy. - Rosja ściąga regularne wojsko. Oni wiedzą jak zajmować miasta i wsie. Poza tym, jeżeli Białoruś zaatakuje od północy, to odetną Ukrainę od dostaw z zachodu. Tam są elitarne jednostki powietrznodesantowe. Potem Rosja zamknie Kijów w okrążeniu i zacznie się krwawa rzeź. Ogromne miasto, z metrem. Nie da się go szybko zająć - stwierdza, choć jak sam mówi, żołnierzy się nie boi. Boi się natomiast bandytów, bo w Ukrainie teraz wszystkim rozdano broń. Również przestępcom, których wypuszczono z więzień. A wypełniony po brzegi autokar, pełen zaopatrzenia jest atrakcyjnym łupem. Swoją akcję humanitarną chce kontynuować, choć nie jest mu łatwo. Kiedy wracał z Turcji do Polski, na parkingu dla tirów zobaczył, jak Ukraińcy odkręcają tablice i rozbijają lampy w ciężarówce na rosyjskich blachach. Potem okładali szoferkę. Kierowcą był Bogu ducha winny Białorusin. Żenia stanął w jego obronie. Pobili się z Ukraińcami. Potem z Białorusinem całą noc siedzieli razem, bojąc się, że napastnicy wrócą. Ludzie wariują od emocji. Nigdy nie będzie też tak, że są tylko źli Rosjanie i tylko dobrzy Ukraińcy. Żenia jednak chce wracać do Ukrainy. Kolejna wyprawa jest zaplanowana. Wciąż zbiera na paliwo. Będzie dalej pomagał. Pytam jak długo? - Tak długo jak będzie trzeba - odpowiada szybko. - Ale przecież za to nikt ci nie płaci. A żyć z czegoś trzeba - mówię. - Na życie jeszcze przyjdzie czas - odparł.