Zaskakujące, ale peron drugi dworca Warszawa Wschodnia wita podróżnych radosnym zamieszaniem. Kilku samotników, mężczyźni z żonami, młodsi i starsi, kobiety w średnim wieku. Uwagę zwracają przede wszystkim dzieci. Tak, do pociągu Warszawa-Kijów wsiadają dzieci. Matki pilnują pociech, rzesza wolontariuszy rozdaje słodycze i zabawki. Taki pociąg z Warszawy kursuje codziennie. Bilet kosztuje ok. 200 zł. Cała ta jeszcze roześmiana zgraja wsiada na pokład. Kuszetki drugiej klasy, przedziały mieszczą po trzy osoby. Jest duszno, pachnie starością. Wagon ukraińskich kolei zdaje się doskonale pamiętać czasy, kiedy go wyprodukowano i niekoniecznie był wtedy wagonem kolei ukraińskich. Siadamy we trzech. W przedziale jest ze mną dwóch Ukraińców. Młodszy patrzy przed siebie, starszy w okno, za którym radośnie macha do niego wzruszona żona. Poznajemy się z młodszym, prosi, żeby nie podawać jego imienia. W Polsce mieszka od kilku lat, poznał tutaj swoją drugą żonę. Jak przekroczy granicę, ze względu na stan wojenny nie będzie mógł wrócić. - Jedziesz walczyć? - pytam i na odpowiedź czekam dłuższą chwilę. - A chciałbyś zabijać ludzi? Odpowiedź zbija mnie z tropu, chwilę milczymy, w końcu dopytuję, jak zareagowała żona. - Tak samo jak ty, pytała, po co jadę - uśmiecha się i wiem, że możemy dalej rozmawiać. Wraca, żeby pomóc swojej matce i babce, które mieszkają same niedaleko Czernihowa. Jest przygotowany, ma sprzęt, ubiór. Być może czeka go długa droga na piechotę. Jego misja jest niebezpieczna, trzy dni temu ostrzelano osiedle, gdzie mieszka jego mama. Ostatni raz wdzieli się półtora roku temu. W Ukrainie był też we wrześniu 2021 z żoną. We Lwowie śmiali się z ekipy filmowej, która biegała po mieście z karabinami i udawała, że strzela. Kręcili coś o drugiej wojnie światowej. Teraz wojna jest naprawdę i naprawdę dużo ryzykuje. Mówi, że musi jechać. Po prostu musi. Bez względu na to, co mówi żona. Od miesiąca wchodzi do łazienki, próbuje się ogolić, ale nie może spojrzeć w lustro. Co dzieje się teraz w Ukrainie? Śledź naszą relację na żywo! "Z wojny nie przywoź fantów" Jedziemy powoli, pociąg co chwilę staje, nie wiadomo dlaczego. Do granicy zostało kilka godzin. Ściągamy buty, kładziemy się na łóżkach, spróbujemy zasnąć. Leże, patrzę na zasłonięte okno. Pociąg się trzęsie, aparat położyłem obok siebie i widzę, jak podskakuje na ciasnym łóżku. Jedziemy powoli na wojnę. To jak tu spać? Myślałem o tym jednak krótko, bo nawet nie zauważyłem, kiedy trzęsący się skład, metalowe trzaski i pobrzękiwania ukołysały nas do snu, a wszyscy trzej zasnęliśmy równie szybko. Nawet coś mi się śniło, ale nie pamiętam tego snu. Przerwał go konduktor, który otworzył drzwi do przedziału, rzucił "panowie, przygotujcie paszporty" i odszedł. Najpierw nasze dokumenty sprawdzali polscy pogranicznicy. Przy moim, polskim dokumencie strażnik popatrzył na mnie i zapytał: wojować? - Pracować. Jestem dziennikarzem. - A, to tylko fantów nie przywozić. Już tu w sobotę taki był dziennikarz, co chciał z wojny pamiątkę mieć. - A co miał? - Granatnik - powiedział strażnik, westchnął i pokręcił głową. Ukraińska kontrola przeszła bez żadnych komplikacji i powoli ruszyliśmy w stronę Łucka. Miasto leży w zachodniej Ukrainie, jakieś 90 km od granicy z Polską. Na dworcu pociąg pustoszeje. Tutaj wysiada większość rodzin z dziećmi. Media od piątku mówią, że wojna przeniosła się na wschód kraju. Może i media mają rację. Pokonujemy kolejne kilometry, wdzieramy się w głąb Ukrainy, a nasza podróż nie jest ani stresująca, ani nerwowa. Gadamy, śmiejemy się. Żadnych uwag obsługi, żadnych ostrzeżeń. Zupełnie zwyczajna przejażdżka pociągiem, w zimny, śnieżny dzień. "Bez ziemniaków nie ma życia?" Im dalej na wschód, tym śniegu jest coraz mniej. Im bliżej Kijowa, tym bardziej poważniejemy. Teraz, już nieco onieśmielony, swoją opowieść zaczyna starszy. Nikołaj ma ponad 60 lat, więc w każdej chwili może wrócić. Mieszka pod Kijowem, z Ukrainy wyjechał dwa tygodnie temu do mieszkających w Polsce dzieci. Teraz zadzwonili z pracy, że ma wracać. Jest ochroniarzem. Pracodawcom widać bardzo musi zależeć na jego obecności, bo w czasie naszej podróży dzwonili trzy razy, pytając kiedy będzie. Nikołaj opowiada, jak atakowano Kijów. - No tak, rakiety latały, strzelali. Ale to wojna, to normalne - mówi z nieprawdopodobnym spokojem. W XXI wieku człowiek w pociągu do trzymilionowego miasta w Europie Środkowej mówi tak, jakby wojna była czymś zwyczajnym, naturalnym, jakby można się było do niej przyzwyczaić. Nawet obraca w żart swoją opowieść. - Może i jest wojna, ale ważniejsze są sprawy - śmieje się. - U nas taka sąsiadka co mówi, że wojna nie wojna, ale jest kwiecień i trzeba sadzić kartoszku - dodaje. Widać ziemniaki ważniejsze niż życie. Po prawdzie bez ziemniaków, bez jedzenia, nie ma żadnego życia. Ale Nikołaj mówi też, że nawet jak był ostrzał, to z dostępem do żywności nie było problemów. - Tylko chleba nie było - mówi smutno. Teraz znowu milczymy. Nikołaj odzywa się pierwszy. - Ja rozumiem wojna. Strzelają, to strzelają. Ale do dzieci? Jak można dzieci zabijać. Boże mój! U mnie wnuki, sześć lat. To jak można takich maleńkich zabijać? Milczymy długo. W końcu młodszy zaczyna opowiadać o córce z pierwszego małżeństwa. Żona się nie zgadza, by dziewczynka pojechała do Polski. Mieszkają tam, gdzie matka i babka młodszego. Może się uda zobaczyć. Może, na wojnie nigdy nic nie wiadomo. Dojeżdżamy do Kijowa. Na dworcu witają się ci, którzy mają się z kim witać. Powoli idę przez miasto, Kijów jest teraz deszczowy i opustoszały. Ale wygląda zwyczajnie. Może poza osłoniętymi workami z piaskiem pomnikami i posterunkami kontrolnymi. Im bliżej centrum, tym więcej. "Witamy w Ukrainie" Raz policjanci sprawdzają moje dokumenty. Pytam, czy mam pokazać legitymację prasową. Policjant widzi polski paszport i mówi, że nie trzeba i dodaje: witamy w Ukrainie. W czasie 40-minutowego spaceru do centrum trzy razy usłyszałem podziękowania dla Polaków. Od sklepikarki, przypadkowego mężczyzny na dworcu i kobiety, która przekazała mi klucze do mieszkania. - Jesteście naszymi najlepszymi przyjaciółmi - powiedziała Ludmiła. Niestety słyszę nie tylko to. Kiedy kończę ten tekst, jestem w Kijowie od pięciu godzin. W tym czasie dwa alarmy przed nalotami. Z całą pewnością wojna dla ukraińskiej stolicy się nie skończyła.