Tekst po raz pierwszy ukazał się 9 sierpnia 2022 roku. Przypominamy go w ramach cyklu "Najciekawsze 2022". Spakowany plecak, energia również jest, a bilety zapisane na smartfonie. Najwyższa pora ruszać w drogę i to całkiem długą, bo przez całą Polskę. W sobotę i niedzielę - 6 oraz 7 sierpnia - postanowiłem pojechać ze Świnoujścia (woj. zachodniopomorskie) do podkarpackich Ustrzyk Dolnych. Wyszukiwarka na Portalu Pasażera zaoferowała 1085-kilometrową trasę, której pokonanie powinno zająć 23 godziny i 26 minut, czyli prawie całą dobę. Jak oczekiwania miały się do rzeczywistości? Sprawdźmy! PKP Intercity, TLK "Wyczółkowski" na odcinku Świnoujście (10:39) - Wrocław Główny (17:04) Pełna relacja: Świnoujście - Lublin Główny. Bilet przesiadkowy, ważny też na następny pociąg jadący z Wrocławia do Rzeszowa, kupiłem trzy dni wcześniej. Za przejazd drugą klasą zapłaciłem 49,98 złotych, bo przysługuje mi zniżka studencka. Bilet normalny kosztowałby 102 złote. Na świnoujską stację przyszedłem kilkanaście minut przed odjazdem pociągu. Na peronie tłoczno i głośno - turyści albo odnajdywali swój wagon w "Wyczółkowskim", albo wysiadali akurat z regionalnego szynobusa. Mijałem mnóstwo rodzin z dziećmi i rowerzystów, którzy zabrali swoje jednoślady do pociągu, a teraz szykowali się do przejażdżek po mieście i okolicach. Być może ktoś z nich wybrał się do Niemiec, bo ich terytorium rozpoczyna się tuż za granicą Świnoujścia. Na stacji język naszych zachodnich sąsiadów słyszałem co chwilę. "Wyczółkowskiego", nazwanego na cześć młodopolskiego malarza, zestawiono z tradycyjnych wagonów. System PKP Intercity wylosował mi miejsce przy oknie, w sześcioosobowym przedziale, tuż za lokomotywą. Fotele - wygodne i czyste, miejsce na nogi - było, gniazdka elektryczne - działające (o to, jak i samą obecność kontaktów, miałem obawy przed podróżą). Modę na kolej widać w "Wyczółkowskim". Pociąg ze Szczecina odjechał pełen Skład ze Świnoujścia odjechał punktualnie. Na początku nie jechało nim zbyt wielu podróżnych - w każdym przedziale jeden, może dwóch. Obstawiam, że w wagonie osób było wtedy mniej niż przystanków na trasie "Wyczółkowskiego", wyliczanych przez konduktora. W przemowie transmitowanej w głośniku dotarł aż do Lublina Głównego, gdzie pociąg miał zameldować się minutę po północy. Tłoczniej i nieco nerwowo zrobiło się w Międzyzdrojach. Mężczyzna w średnim wieku rozeźlił się, bo walizka stojąca na środku wąskiego korytarza skutecznie uniemożliwiła mu dotarcie do przedziału. Właścicielka bagażu, starsza pani ze wzrokiem wgapionym w bilety, argumentowała, że obecnie jest zajęta poszukiwaniem swojego miejsca i - tu już w domyśle - z tego powodu współrzędnych lokalizacyjnych bagażu na kółkach chwilowo zmienić nie może. W Międzyzdrojach zaludnił się i mój przedział, ale mimo to nadal miałem sporo przestrzeni. Temperaturę regulowało otwarte okno, a zza niego widziałem sielskie, choć nieco monotonne krajobrazy Pomorza Zachodniego. Urząd Transportu Kolejowego wyliczył, że w czerwcu pasażerów kolei było niemal 30 milionów, czyli o 8,8 proc. więcej niż w przedpandemicznym czerwcu 2019 roku. Boom na pociągi nie ominął "Wyczółkowskiego", czego dowodem były kolejne postoje. Na każdej stacji do wagonów wsiadało co najmniej kilkanaście osób, a w Szczecinie dosiadło się ich tyle, że idąc korytarzem do toalety trzeba było się przeciskać. Bez Warsu, ale z batonikiem za sześć złotych na peronie Co robić w trasie? Dwie nastolatki na fotelach naprzeciw mnie wyjęły smartfony. Dorośli także korzystali z komórek i czytali, co tam się dzieje w świecie. Wyłamała się jedna pani, bo czas poświęciła na lekturę dramatu. Gdy podróż się dłuży, można też coś zjeść, ale mimo zapowiedzi, przy moim przedziale nie objawił się pan z wózeczkiem, z którego sprzedałby batonika lub coś ciepłego do picia. Warsu nie było, ale gdy skład zatrzymał się na Szczecinie Głównym, wyskoczyłem na peron. Stał tam automat. Przykładowe ceny smakołyków z maszyny: Kinder Bueno 6 złotych, paczuszka słonych orzeszków 5 złotych, M&M's 5 złotych, zestaw maseczek jednorazowych 6 złotych. Podniosłem poziom cukru w organizmie i zauważyłem pieska na smyczy. Nie chciał wskoczyć po schodkach do wagonu, dlatego jego właścicielka podejrzewała, że przestraszył się wysokich stopni. Tymczasem za czworonożnym buntownikiem i jego panią ustawiała się kolejka zniecierpliwionych pasażerów. Podniosłem pieska i wszedłem z nim do wagonu. Zwierzak przestał się bać i nawet dał się pogłaskać. - Gdy jedziemy niskopodłogowcem, to nie ma takiego zamieszania - skwitowała właścicielka i odetchnęła z ulgą. Wsiadają do pociągów, bo nie chcą płacić dużo za paliwo Chwilę później w moim przedziale zawitał Adam, na oko dwudziestoparolatek, który kupił bilet do Kielc. - Rzadko jeżdżę pociągami, a jeśli już muszę, to w wagonach bezprzedziałowych. Tym razem musiałem jechać innym - powiedział na dzień dobry, zapytany o wrażenia podróży koleją. Wybrał PKP Intercity, bo przy obecnych cenach paliwa nie kalkulowało mu się pokonanie trasy samochodem. - I w ogóle po co mi auto w Szczecinie? Nie miałbym gdzie go używać - argumentował. Opinia Adama nie była odosobniona. W korytarzu spotykam młodą parę podziwiającą krajobrazy. - Dobrze się jedzie, mamy na szczęście miejscówki. Na pewno taniej niż samochodem, a do tego wracamy "na bombie". Trudno kierować - odpowiada mężczyzna z uśmiechem. - Byliśmy w Szczecinie na weekendziku we dwoje, bez dzieci. Wysiadamy w Głogowie, więc niedaleko - dopowiada jego towarzyszka. Nieopodal doskonale bawili się trzej koledzy: Janusz, Artur i Czesław. Są kolejarzami, zatrudnionymi w innej spółce niż PKP Intercity. - Jechać pociągiem jest świetnie, bezpiecznie. I tanio, jak się nie zapomni swojej legitymacji kolejowej - mówił jeden z nich. Pociąg wybrali też z innych powodów niż zniżki. - Autem to byłby wysiłek, a tutaj sobie stoję, jak chcę, to siedzę. Ale powinno być więcej wagonów, tak z dwa mogliby dołożyć - dodał Janusz. Jechali pociągiem spóźnionym osiem godzin. Nie byli osamotnieni "Wyczółkowski" wymijał się z pociągami jadącymi w stronę morza. Zwróciłem uwagę zwłaszcza na jeden z nich, bo zestawiono go między innymi z wagonów sypialnych. Niby nic dziwnego, gdyby nie to, że dobiegała godzina 14, więc kuszetki powinny "odpoczywać" lub dopiero być szykowane do wyjazdu. Tym składem był IC "Wolin" z Bielska-Białej do Szczecina, opóźniony o ponad osiem godzin. Ci, którzy zajęli w nim miejsce, powinni wtedy od dawna być u celu. Stało się inaczej, bo w piątkowy wieczór pantograf pociągu zaplątał się w sieć trakcyjną na modernizowanej magistrali w Opolu. Najpierw gigantyczne opóźnienia dotknęły południa kraju, a później ich fala na zasadzie efektu domina rozpłynęła się po Polsce. Z tego samego powodu spory odchył od planowej godziny przyjazdu zaliczył IC "Przemyślanin", jadący z Podkarpacia. Zamiast o 10:08 do końcowej stacji - Świnoujścia - dotarł z sześciogodzinnym spóźnieniem. Mnie się "udało", bo wszystkie składy, na pokład których wsiadłem, odnotowały co najwyżej kilkunastominutowe opóźnienia i konsekwentnie je zbijały. Świat widoczny z perspektywy okna wagonu składa się nie tylko z pociągów jadących dłużej niż zaplanowano. Są w nim także dziesiątki kolejowych budynków, często zapomnianych, zaniedbanych i zrujnowanych. Świętem było, jeśli w mniejszej miejscowości działała poczekalnia. Utknęliśmy w wagonie. Później pojawił się Jaś Tuż przed Zieloną Górą spotykam panią, dla której miejsca siedzącego zabrakło. Ulokowała się więc przed drzwiami wyjściowymi z wagonu, przy WC, pytając innych od czasu do czasu, czy w przedziałach nie zrobiło się luźniej. - Dla mnie jedyna możliwość podróży to pociąg. Jadę do Lublińca, bilet kupowałam w czwartek i miejscówek już nie było. A ludzi tyle wokół, bo benzyna droga - stwierdziła. Narzekała też, że utkwiła w tym wagonie, bo drzwi prowadzące do sąsiedniego nie chciały się rozsunąć. Sprawdzam i faktycznie - po naciśnięciu guzika jedynie ciche syknięcie, a następnie nie działo się nic. Obu skrzydeł nie dało się też rozsunąć siłowo, chociaż po mnie próbował niejeden pasażer. Na bocznicach przed Głogowem stało wiele wagonów PKP Cargo, wyładowanych węglem. Natomiast za tą stacją poznałem Jasia. Jedzie pociąg jedzie, wiezie ludzi wiezie Puszcza dymu szare kłęby Powiedz mi, sąsiedzie, dokąd że ty jedziesz Bo ja do Szklarskiej Poręby (...) Dziś jadę do lasu, jadę do sarenki Jadę sobie zbierać grzyby Po raz pierwszy jadę, do prawdziwej stacji Jadę pociągiem prawdziwym (z piosenki Marka Grechuty "Jadę pociągiem prawdziwym") Na płycie z piosenkami Marka Grechuty ten utwór wyśpiewuje mały chłopiec. Mój nowy, niespełna roczny kolega, mógłby opowiedzieć podobną historię, gdyby już mówił. Co prawda Jaś jechał pociągiem drugi raz w życiu i gdzie indziej niż do Szklarskiej Poręby, jednak zgadza się to, że jego bliscy wybrali podróż koleją właśnie ze względu na niego. - Do kierowania samochodem to męża bardziej ciągnie, ja to tylko po mieście - usłyszałem. Jaś rzucił parę razy smoczkiem, dopominając się "o swoje", ale ogólnie był grzeczny i z fascynacją patrzył na świat pędzący za oknem. Rozbawiał innych podróżnych ciekawością wszystkiego, a nawet przybił ze mną piątkę. Powoli kończył się najdłuższy etap podróży. O 17:07, czyli z trzyminutowym opóźnieniem, wysiadłem na głównym dworcu we Wrocławiu. Szybka kawa i niecałe pół godziny później siedziałem już w następnym pociągu. PKP Intercity, IC "Lwów Express" na odcinku Wrocław Główny (17:33) - Rzeszów Główny (23:02) Pełna relacja: Wrocław Główny - Przemyśl Główny Skład ten, mimo swej nazwy, nie jedzie do Ukrainy. Kończy bieg w Przemyślu, skąd łatwo dostać się za wschodnią granicę. Trasa pociągu, rozpoczynająca się w stolicy Dolnego Śląska, też nie jest przypadkowa. Jeszcze przed wybuchem wojny Wrocław zamieszkiwało sporo Ukraińców. "Lwów Express", podobnie jak "Wyczółkowski", składał się z wagonów podzielonych na sześcioosobowe przedziały lub ze wspólną przestrzenią dla pasażerów. Także w jego przypadku do poziomu wygody, przestrzeni wokół mojego fotela, jak i czystości, nie mogłem się przyczepić - poza tym, że w jednej toalecie coś przeciekało i po podłodze lała się strużka wody. Jeszcze dobrze nie wyjechaliśmy z Wrocławia, a przy moim przedziale wybuchła głośna rozmowa. Podobno odwołano któreś połączenie do Krakowa, a pasażerom niekoniecznie wskazano, co mają ze sobą zrobić. Co najmniej dwie osoby wsiadły więc do "Lwów Expressu", licząc na wolne fotele i wyrozumiałość konduktorów. Pojedynek "Wyczółkowski" kontra "Lwów Express" wygrał ten drugi, niepodważalnym atutem - obecnością wagonu restauracyjnego. Wars witał za ścianą. Jadą cztery wagony I piąty doczepiony Wars zaś w szóstym wagonie Bigosem w nos nam wionie (...) Plim-plum. Podróżny, pamiętaj: Piłeś - nie jedź! Nie piłeś - wypij! Wars wita! (z piosenki Wałów Jagiellońskich "Wars wita") Pan Krzysztof szykował jedzenie i otwierał piwo wszystkim w Warsie Na dyżurze w Warsie był pan Krzysztof, w pojedynkę "ogarniający" zamówienia na miejscu oraz na wynos, gotowanie, podawanie przekąsek i innych napojów oraz rozliczanie klientów. - Dziś nie jest źle. Ostatnio, jak pociąg był spóźniony, to chyba wszyscy pasażerowie do mnie przyszli. Sprzedałem piwa co do jednego - wspominał. Zerknąłem do menu. Z dań obiadowych miałem do wyboru żurek (15 zł), zupę dnia (14 zł), schabowego w oprawie (35 zł), filet z kurczaka i dodatki (34 zł), makarony (29-31 zł) oraz pierogi - tzw. galicyjskie, czyli dawniej ruskie (26 zł) albo z mięsem (też 26 zł). Wybrałem ostatnie z dań oraz napój i zapłaciłem niecałe 40 złotych. Pan Krzysztof, uwijający się jak mrówka, przygotował wszystko w miarę sprawnie. Czekałem co najwyżej dziesięć minut, chociaż Wars był wypełniony po brzegi tylko odkąd pociąg ruszył. Dosiadłem się do pana Mykoły - Ukraińca, który planował dojechać do Krakowa Głównego, ale nie do końca wiedział, jak ten dworzec wygląda. Bał się, że go przegapi, więc łamanym polskim poprosił, abym w odpowiedniej chwili go poinstruował. Zapewnił, że chociaż w moim języku mówi mało, rozumie go doskonale. - Jestem w Polsce i pracuję tu od trzech lat. Już różne zawody miałem, teraz klinkier układam. Cały kraj przejechałem: Gdańsk, Wrocław, Szczecin, Łódź, gdzie ja nie byłem - opowiada. Mykoła, pochodzący z Sum, w latach 80. trafił do radzieckiego wojska. Stacjonował w Legnicy i wtedy poznał Polskę, mentalność jej mieszkańców oraz podstawy słownictwa. Zapraszał, by zwiedzać ukraińskie miasta, gdy Putin odpuści i wojna się skończy. Tak jak w poprzednim składzie, również w "Lwów Expressie" nie wszyscy mieli bilety z miejscówkami. Tłum był jednak mniejszy i topniał wraz z kolejnymi stacjami. Za Krakowem było już całkiem luźno, a i klienci z Warsu znikali. Gdy zapadł wieczór, zająłem się krzyżówkami i słuchaniem muzyki. Nie czując dni, godzin, lat Nie licząc zysków ani strat Okrążamy, opływamy wokół świat A jeśli drugi widać brzeg Muzyka to najlepszy lek Ona jest jak w długiej trasie piąty bieg (z piosenki Budki Suflera "Piąty bieg") Musiałem chwilę odpocząć, bo po wysiadce w Rzeszowie zostało mi tylko kilka godzin na sen. Ustawiłem kilka budzików, by nie zaspać. W niedzielę na nogach musiałem być jeszcze przed piątą rano. Polregio, "Wojak Szwejk" na odcinku Rzeszów Główny (5:54) - Sanok (8:41) Pełna relacja: Rzeszów Główny - Medzilaborce. Między stacjami Rzeszów Główny a Strzyżów nad Wisłokiem obowiązywała zastępcza komunikacja autobusowa. Na szlaku łączącym Rzeszów tory są nieprzejezdne, ale jedynie do Strzyżowa. Polregio, o czym na stronie internetowej tej spółki ostrzeżono wcześniej, wysłało zastępczy autobus. Przystanku "gumobusa", jak miłośnicy kolei prześmiewczo nazywają ten sposób alternatywnej komunikacji, nie zlokalizowano w widocznym miejscu, przykładowo przed gmachem dworca. Podróżnych wysyła się na poszukiwania ulicy Łącznej - niby oddalonej o pół kilometra od Rzeszowa Głównego, a jednak "sprytnie" schowanej między budynkami. Kierujące strzałki były, ale niekoniecznie widoczne. Zastępczy autokar, przystosowany do przewozu turystów, jechał do Strzyżowa niecałą godzinę - niemal cały czas drogą wzdłuż szyn. Nie spostrzegłem śladu, by trwał na nich remont, ale nie przyglądałem się non stop. Od stolicy województwa jechało ze mną kilkanaście osób, w tym maszynista i konduktor szynobusa. Za bilet Polregio zapłaciłem 10,49 zł - "normalny" kosztowałby około 20 zł. W końcu, z przystankiem w Boguchwale, dotarliśmy do Strzyżowa. Tam kierowca autokaru z własnej inicjatywy pomógł w wyjęciu bagaży i życzył dalszej, miłej podróży. "Wojakiem Szwejkiem" do "bramy Bieszczadów" Na wyświetlaczu szynobusa, czekającego już przy peronie, dumna nazwa połączenia "Wojak Szwejk", nawiązująca do powieści Jaroslawa Haška. Tuż obok nazwa stacji docelowej: Medzilaborce, leżącej w słowackim mieście nieopodal polskiej granicy. Polregio uruchamia taki weekendowy pociąg, aby zawieźć mieszkańców podkarpackich miejscowości nie tylko na Słowację, ale i na południe regionu - w okolice Sanoka, Zagórza i Komańczy. Te miejscowości to "brama Bieszczadów", więc sporo pasażerów zabrało ze sobą rowery. Mała powtórka ze Świnoujścia. W niedzielę Podkarpacie przywitało mnie brzydszą pogodą niż Pomorze Zachodnie dzień wcześniej. Być może z tego powodu w "Wojaku Szwejku" nie było ścisku, chociaż za Krosnem - skąd pochodzę - zajęty był niemal komplet miejsc siedzących. Frekwencja na tym kursie to loteria, bo gdy koniec tygodnia zapowiada się pięknie, ludzie z trudem mieszczą się w szynowym pojeździe. Klimatyzacja działała, gorzej było z zasięgiem internetu, ale ten problem pojawiał się cyklicznie przez całą trasę. Sieć zanikała jednak znacznie rzadziej niż w trakcie jazdy linią Warszawa-Kraków, z której korzystam często. Przecież wydaje się, że internet powinien hulać w pierwszej kolejności na tym drugim szlaku, jednej z najważniejszych magistrali w Polsce. Podróż "Wojakiem Szwejkiem" minęła szybko. Z 10-minutowym opóźnieniem dojechałem do Sanoka. W rodzinnym mieście Zdzisława Beksińskiego czekał ostatni pociąg na moim szlaku na wskroś Polski, a zarazem to na niego najbardziej czekałem. SKPL, "Tarnica" na pełnej relacji Sanok (8:55) - Ustrzyki Dolne (10:05) Gdyby ktoś dwa lata temu powiedział, że po ponad dekadzie przerwy kolej wróci w Bieszczady, nie uwierzyłbym. Przez wiele lat odcinek szlaku numer 108 między Sanokiem a Krościenkiem - miasteczkiem graniczącym z Ukrainą - leżał odłogiem i zarastał, poza miejscami, gdzie jego udrożnieniem zajęli się właściciele turystycznych drezyn. Na fragment tej linii - do Uherzec - w zeszłym roku wkroczyło jedynie PKP Intercity z weekendowymi, wakacyjnymi kursami do Krakowa i z powrotem. Samorządowe i prywatne pociągi łączące Sanok z Uhercami Mineralnymi oraz Ustrzykami Dolnymi istnieją od początku tegorocznych wakacji. O tej historii i sposobie, w jaki władze województwa podkarpackiego traktują kolej w Bieszczadach, pisałem tutaj. Ustrzyckie kursy przewoźnika SKPL obsługują tzw. motoraki. To małe, ale pojemne, lekkie pociągi, znane zwłaszcza z Czech i Słowacji. W tych krajach, w latach 90., uratowały lokalną kolej, bo nie zużywają dużo paliwa, a zazwyczaj mieszczą wszystkich pasażerów. W tym samym czasie u nas, między wioskami liczącymi kilkaset mieszkańców, jeździły ciężkie lokomotywy, ciągnące niekiedy jeden-dwa wagony. I jak to miało się kalkulować? Biletu na "Tarnicę", nazwaną od najwyższego szczytu polskich Bieszczadów, nie sposób kupić przez internet. Da się to zrobić u konduktora, płacąc gotówką albo kartą. To maksymalnie 11 złotych. Ja z legitymacją studencką zapłaciłem 5,39. Motorakiem po linii zbudowanej za Franciszka Józefa Pasażerowie siedzą na długich, trzyosobowych ławach, przy których zamontowano małe stoliczki. Działała toaleta, a motorak w trakcie jazdy wydaje dźwięki i sygnały charakterystyczne dla kolei sprzed dekad. Wszystkiemu towarzyszą bieszczadzkie krajobrazy, widoki starych stacyjnych budynków w Łukawicy, Uhercach czy Ustjanowej, w pewnym momencie przejeżdża się też przez tunel wybudowany w 1872 roku. W "Tarnicy" rozmawiałem z młodymi miłośnikami kolei. - Specjalnie przyjechaliśmy tutaj, aby przejechać się motorakiem. Kolega dotarł nawet ze Szczecina. Jeszcze dzisiaj wracamy - mówił jeden z nich. 10:00, 10:02, 10:06 i... 10:08! Trzy minuty później niż w rozpisce przyjazdów, dotarłem do celu - Ustrzyk Dolnych. Kolej, reprezentowana przez różnych przewoźników, dotrzymała słowa i przewiozła mnie przez Polskę w ciągu 24 godzin. Kilka godzin później opowiedziałem w skrócie o swojej podróży na antenie Polsat News i zaprosiłem widzów do zwiedzania "motoraka". Kolej w Polsce. Jest "w miarę", ale zawsze może być lepiej Jakie wnioski z przejażdżki na wskroś Polski? Przede wszystkim pociągi nie tak straszne, jak je ostatnio malują, ale jeszcze wiele jest do nadrobienia. Dostępnych miejsc, zwłaszcza na połączeniach dalekobieżnych, powinno być więcej, podobnie jak wagonów gastronomicznych. "Wyczółkowski" jechał bezpośrednio ze Świnoujścia aż do Lublina, do tego przez Wrocław i gdyby ktoś chciał pokonać całą trasę, od 10:39 do północy nie zjadłby ciepłego posiłku. Przydałaby się też lepsza informacja o przyczynach opóźnień, bo przykładowo w Strzyżowie po prostu staliśmy i nikt nie powiedział, dlaczego. Na szczęście tylko przez dziesięć minut. Miałem też szczęście, że nie doświadczyłem takich opóźnień, jak pasażerowie jadący w przeciwnym kierunku - w "Wolinie" i "Przemyślaninie". Ostatnio Polacy piszą w mediach społecznościowych, że zamiast rozkładów jazdy na stacjach powinny wisieć tabele opóźnień, bo punktualny pociąg PKP Intercity można napotkać rzadziej niż yeti. Nieco dołączę się do chóru, bo gdybym w podróż ze Świnoujścia do Ustrzyk Dolnych wybrał się dzień wcześniej, czyli w piątek, przez komplikacje w Opolu dotarłbym do Rzeszowa po czwartej rano, a nie około 23:00. Nie jest to wina jedynie spółki PKP Intercity, bo za modernizacje infrastruktury - o których mówi się w kolejowym światku, że w tym roku są wybitnie nieskoordynowane - odpowiadają przede wszystkim PKP Polskie Linie Kolejowe. Pociąg nie auto, nie skręci w boczną drogę i nie ominie rozkopów lasem. Brakuje wagonów i lokomotyw, ale nie ludzi z pasją Ponadto odzywają się wieloletnie zaniechania w zakupie i remontach wagonów, lokomotyw spalinowych i dwusystemowych. Te drugie elektrowozy mogą jeździć chociażby do Niemiec, gdzie w sieci trakcyjnej jest inne napięcie; brakuje ich, więc połączenia do i z Berlina są opóźnione notorycznie. Natomiast wszyscy pracownicy PKP Intercity, Polregio i SKPL, jakich spotkałem, byli mili i pro-pasażerscy, a przynajmniej nie powodowali, że w przyszłości komuś odechce się jeździć koleją. Wielu prywatnie fascynowało się tym środkiem transportu, więc praca konduktora nie była dla nich jedynie obowiązkiem, jak każdy inny. Kolej ma swoje pięć minut, wywołane inflacją i coraz popularniejszymi postawami ekologicznymi. Jeśli ich nie zmarnuje przez wielogodzinne opóźnienia, traktowanie pasażerów jak uciążliwy balast oraz chaos na dworcach i w rozkładach jazdy - co nadal się spotyka - ma szansę wkupić się w łaskę Polaków, stając się nierozłącznym elementem ich podróży: długich i krótkich, nie tylko wakacyjnych. Być może to jej ostatnia okazja.