Kuba Marczyński: Podarowałeś SZLACHETNEJ PACZCE swój kij - jako symbol zwycięstwa. Co on dla Ciebie znaczy? Czy trudno było Ci się z nim rozstać? Mariusz Czerkawski: Ten kij to naprawdę niesamowicie cenna pamiątka, rozegrałem nim wiele meczów. Jestem bardzo do niego przywiązany, kończyłem nim karierę. KM: Można więc powiedzieć, że kij jest czymś więcej niż tylko zwykłym kawałkiem drewna służącym do popychania krążka. MC: Kij to jest coś takiego jak strzelba dla snajpera. Przed meczem braliśmy te kije i celowaliśmy, ładowaliśmy magazynek i grało się. Już później, jak się trochę wystrzelał ten magazynek, to trzeba było brać następny kij. Kiedyś miałem takiego zawodnika, któremu nikt, broń Boże, nie mógł dotknąć kija przed meczem. I każdy o tym wiedział. Jeżeli chcielibyśmy mu na złość zrobić, oczywiście mogliśmy go dotknąć, ale nie robiliśmy na złość przed meczem. Zależy nam, żeby ktoś się dobrze czuł i grał, dlatego rozumiemy, że dla niektórych może on być święty i dać zwycięskiego gola. KM: A pamiętasz swój pierwszy kij? MC: Dostałem go chyba na gwiazdkę od rodziców. Miałem wtedy 7- 8 lat, była to końcówka lat 70’. Pamiętam go - prosta łopatka, dosyć mały. Do dzisiaj mam go w domu, gdzieś u rodziców. Pamiętam, jak on mi się już zużył dosyć poważnie, że już ledwo ta łopatka się trzymała, tata zbił ją gwoździem, dosztukował małą deseczką, żebym jeszcze mógł tym kijem grać. Oczywiście większość takich pierwszych miesięcy, zabaw z kijem to było po prostu na parkingu przed blokiem na śniegu. Trzydzieści lat temu było sporo miejsca na parkingach i mogliśmy grać, raz na jakiś czas tylko była przerwa w meczu, bo przyjeżdżał samochód. I rzeczywiście było sporo zabawy i frajdy. Jechaliśmy w to miejsce po szkole, z teczek robiliśmy słupki i graliśmy aż do momentu, kiedy się ściemniło. Ciężko się wtedy grało, bo nie było oświetlenia na parkingu. Pamiętam, jak kiedyś pomogli nam rodzice i oświetlali nam grę swoimi fiatami 126 p. KM: A skąd pomysł na hokej? Wtedy, jak miałeś 8 lat, chłopaki grali głównie w piłkę. MC: Tak, to prawda. Ale złożyło się tak, że tata zabrał mnie kiedyś na mecz hokejowy. Kiedy usiadłem na trybunach i zobaczyłem taką pełną energii i akcji dyscyplinę... To najszybsza dyscyplina zespołowa na świecie! Ta jazda na łyżwach, tyłem, przekładanka, podnoszenie krążka, podania, te piękne strzały, ci bramkarze tacy wielcy! Byłem pod wrażeniem i zakochałem się chyba od pierwszego wejrzenia. Wychodząc z tego meczu, mówię: "Tata, ja bym chciał tak jeździć jak oni albo grać", a on mówi "Wiesz co, to spróbujemy, pójdziemy może najpierw na lodowisko. Zobaczymy, jak ci się będzie podobać." KM: Z perspektywy tych kilku lat, jak sądzisz, jaki koszt musiałeś ponieść? Były jakieś wyrzeczenia? MC: Często się mówi, że to, co mam, zawdzięczam hokejowi, ale to czego nie mam, prawdopodobnie też. Nie wiem, czego żałować, bo tak naprawdę nie wiem, co straciłem. Na co dzień o tym nie myślę, czasem jednak przypominam sobie, jak miałem 16 lat... jakąś sobotę, kolegów, z którymi stałem w lewym rogu w dyskotece i tatę czekającego na mnie w domu o 23.30. Może dobrze, że wracałem do domu, bo zostając do 4 nad ranem w tej dyskotece, trudno powiedzieć, jakby się życie dalej potoczyło... Zdajesz sobie sprawę, że jesteś jedną z osób, które wywołują w Polakach taką narodową dumę. Ludzie czują się lepiej, mając świadomość, ze istnieje ktoś taki jak Ty, kto reprezentował ich na arenie międzynarodowej. Jak się z tym czujesz? MC: To jest bardzo przyjemne uczucie. Wiąże się to z dosyć dużą odpowiedzialnością. Oczywiście odkąd jestem nieaktywnym sportowcem, jest nieco inaczej. Bardzo się z tego cieszę, że mogłem dać radość kibicom, którzy na drugi dzień po meczu szli do pracy i mogli opowiadać o Polaku, który w Toronto strzelał bramki. To jest przyjemne, że ludzie doceniają to, że dajesz z siebie wszystko, walczysz. KM: Byłeś w wielu krajach, spotykałeś się pewnie z wieloma nacjami i obcowałeś też z wieloma kulturami. Czy jest coś, co chciałbyś zmienić w nas - Polakach, w narodzie? Czy masz jakąś wizję Polski, o której marzysz? MC: Patrząc pod kątem sportowym, trudno tak naprawdę znaleźć jedną czy dwie rzeczy, które chciałbym zmienić. Oczywiste jest to, że wszyscy narzekamy - takie życie, zawsze nam źle, pod górkę, próbujemy coś przekombinować. Z drugiej strony narzekanie też ma swoje zalety, motywuje, żeby sportowo osiągać jeszcze więcej, żeby sport był jeszcze bardziej rozpowszechniony w szkołach. Podoba mi się podejście do sportowców w USA, gdzie szanuje się ich i docenia. Tam każdy ma możliwość zostać sportowcem, iść na jakiś obiekt sportowy i próbować rozwijać swoje pasje. W Polsce często słyszymy obelgi na trybunach, opowieści o napaściach na zawodników, słyszymy o burdach na stadionach. W Stanach Zjednoczonych na meczu siedzą w koszulkach sympatycy jednego zespołu na przykład Filadelfia Flyers, a obok nich Boston Bruins. Wspólne piją piwo i jedzą hot doga, każdy kibicuje swojemu. Chciałbym, żeby rzeczywiście sport był szanowany. KM: Z tego, co mówisz, zrozumiałem, że w polskim sporcie przydałoby się zjednoczenie. Mam wrażenie, że takie zjednoczenie udało nam się osiągnąć w SZLACHETNEJ PACZCE, gdzie mamy biednych i bogatych; prezesów, pracowników biurowych i takich, którzy pracują fizycznie. Tam jest cały przekrój społeczeństwa polskiego, które jednoczy się w imię pomagania. Jesteś jednym ze sportowców, którzy jako pierwsi zaangażowali się w nasz projekt. Czy jesteś w stanie dostrzec jakieś inne podobieństwa PACZKI do sportu? MC: Na pewno. Podobieństwo między PACZKĄ a sportem to pasja i zaangażowanie; tu i tu pomagamy sobie, próbujemy iść do jednego celu w słusznej sprawie. Nie chcemy nikogo wykiwać czy oszukać, nie próbujemy faulować. Gramy fair i strzelamy na jedną bramkę i to jest wspaniałe. Mając jednego trenera, który rzuca hasło, idziemy i organizujemy się. To jest właśnie fajne, że wy zaczęliście, a my powoli się dołączamy. Jedni szybciej, drudzy wolniej. Ale na pewno każdy może, przy małym geście, czy dobrej woli sporo zdziałać i zjednoczyć się w jednej wielkiej drużynie. Dziękuję za rozmowę.