* W ramach akcji <a href="https://wydarzenia.interia.pl/raporty/raport-teksty-roku-2016/teksty/news-najlepsze-materialy-dziennikarzy-serwisu-fakty-w-2016-roku,nId,2329581" target="_blank">#tekstyroku</a> przypominamy najlepsze materiały napisane przez dziennikarzy serwisu Interia Fakty w ciągu ostatnich 12 miesięcy. * Zimnowojenna retoryka Kremla Twardy kurs obrany przez Moskwę daje o sobie znać na każdym kroku, a pomruki o trwającej nowej zimnej wojnie - z mniejszą lub większą siłą - regularnie dobiegają z Kremla. Dotąd złym policjantem pogrywającym na wojennej nucie był przede wszystkim prezydent Władimir Putin, jednakże, podczas monachijskiej konferencji na temat bezpieczeństwa po jego chwyty - zresztą nie tylko retoryczne - sięgnął premier Dmitrij Miedwiediew, a w trakcie posiedzenia rady NATO-Rosja ambasador Aleksandr Gruszko. Płynący z ich ust przekaz jest jasny: oliwy do ognia dolewa NATO i to ono nastawia się na konfrontację, podczas gdy Moskwa żadnej zbrojnej wymiany argumentów nie chce. Fakty mówią jednak same za siebie. Agresywnymi działaniami prowadzonymi w 2008 roku w Gruzji, aneksją Krymu dokonaną w marcu 2014 roku i wojną rozpętaną w Donbasie gospodarz Kremla najdobitniej jak to tylko możliwe pokazał, jakie są jego prawdziwe intencje. Tym sposobem w toczącym się dyskursie znów zaczęła brać górę teza wskazująca na to, że Sojusz Północnoatlantycki stanął w obliczu konfliktu z Rosją. Permanentne napięcie na linii NATO-Moskwa Nie da się ukryć, że stan permanentnego napięcia jest Moskwie na rękę. Zasadnicze pytanie dotyczy jednak tego, czy aby na pewno można mówić o otwartej zimnej wojnie. W ocenie doktora Łukasza Stacha sytuacja nie zabrnęła jeszcze aż tak daleko, co jednocześnie wcale nie oznacza, że nie ma powodów do niepokoju. - Po roku 1945, kiedy faktycznie istniała bardzo wyraźna rywalizacja pomiędzy Związkiem Radzieckim i obozem państw realnego socjalizmu, a Stanami Zjednoczonymi i ich sojusznikami, w tym demokratyczną Europą Zachodnią, obie strony groziły sobie unicestwieniem atomowym i były to pogróżki wypowiadane oficjalnie. Obecnie tak złych stosunków nie ma, natomiast widać bardzo wyraźnie walkę o strefy wpływów. Mamy do czynienia ze stanem przejścia od współpracy do - mógłbym to nazwać - powstrzymywania lub konfrontacji - wyjaśnia. Chcąc nie chcąc staliśmy się świadkami ewidentnego konfliktu interesów. - Państwa członkowskie Sojuszu próbowały przesunąć swoje wpływy z Zachodu na Wschód. Z kolei Rosja zdecydowała się użyć siły, aby utrzymać swoje wpływy zarówno w rejonie Kaukazu, jak też wschodniej Ukrainy. Poza tym Moskwa jest przekonana, że wybuch wojny z NATO jest prawdopodobny, dlatego obecnie stosunki pomiędzy nimi są wręcz zamrożone. Co prawda, obydwa bloki, czyli Rosja i Sojusz, nie grożą sobie atomowym atakiem, natomiast obserwujemy wyraźny wzrost napięcia związany najpierw z sytuacją w Gruzji, a teraz z sytuacją na Ukrainie - dodaje. Podobnie definiuje wzajemne relacje na linii NATO-Rosja Michał Baranowski, dyrektor warszawskiego oddziału Germann Marshall Fund. - O zimnej wojnie nie można mówić obecnie z kilku powodów. Przede wszystkim Rosja nie jest takim mocarstwem, jakim był Związek Radziecki, po drugie brakuje sporu ideologicznego - takiego, jaki istniał podczas zimnej wojny, a po trzecie ze strony Zachodu nadal widać starania, żeby funkcjonował dialog. Przed szczytem NATO w Warszawie rozmawiamy zwłaszcza o elemencie odstraszania, ale jednocześnie dokłada się wszelkich starań, żeby kontynuować z Rosją dialog, włącznie z wznowieniem rozmów w radzie NATO-Rosja - zaznacza. Jak poskromić supermocarstwowe aspiracje Wyjątkowo przebiegła gra prowadzona przez Rosję wymaga od państw skupionych w Sojuszu podjęcia adekwatnych kroków odwetowych. Zwłaszcza, że zarówno działaniami prowadzonymi w 2008 roku w Gruzji, jak i tymi podjętymi w 2014 roku we wschodniej Ukrainie Moskwa udowodniła, że przy niewielkim wysiłku potrafi wywołać niepokój nie tylko u swoich bezpośrednich sąsiadów, ale jednocześnie wprowadzić w stan irytacji światową potęgę, jaką są Stany Zjednoczone. Dotychczasowa strategia NATO wobec Moskwy wsparta była na dwóch fundamentach - dialogu i odstraszaniu. Generał Philip M. Breedlove, były dowódca wojsk sojuszniczych w Europie jest w tej kwestii znacznie bardziej kategoryczny i posuwa się w swoich wnioskach o krok dalej, stwierdzając, że Rosję należy traktować jako egzystencjalne zagrożenie. Wymienia też grzechy główne Kremla, zarzucając mu między innymi permanentne zbrojenie się, tworzenie stref antydostępowych na Morzu Czarnym, Bałtyku i w Arktyce, jak i wyłączne poszanowanie dla siły. Narracyjny majstersztyk, czyli po co Putinowi konflikt z NATO Z diagnozą postawioną przez generała Breedlova zgadza się Michał Baranowski. - Natowska strategia przyjęta wobec Rosji jest zupełnie racjonalna, bo z jednej strony dajemy do zrozumienia Moskwie, że jakiekolwiek działania prowadzone na terenie sojuszu spotkałyby się z wysoką ceną po jej stronie. Postanowienia warszawskie rzeczywiście doprowadzą do tego, że napaść na kraje bałtyckie czy na Polskę będzie oznaczała automatycznie atak na cały sojusz, włącznie z Niemcami czy z Wielką Brytanią. Kluczowe jest to, żeby jasno pokazać konsekwencje potencjalnych eskalacji - wskazuje. - Z drugiej strony jako NATO angażujemy się w dialog, z którego - zaznaczmy to wyraźnie - nic szybko nie wyniknie, dlatego, że ze strony Rosji tak naprawdę nie ma potrzeby dojścia do porozumienia. Prezydent Putin potrzebuje konfliktu z NATO i bezpośrednio ze Stanami Zjednoczonymi, tyle tylko, że nie wojskowego, ale symbolicznego, narracyjnego, dzięki któremu może wysłać swoim obywatelom odpowiedni komunikat: jestem dla was dobrym i ważnym prezydentem, bo to ja się stawiam stronie amerykańskiej - tłumaczy. Jednocześnie dodaje, że w przypadku strategii wobec Moskwy NATO musi odpowiednio dobierać składniki, aby docelowo odstraszanie nie było zbyt słabe, a dialog toczył się ze strony Sojuszu z pozycji siły. - Nie możemy wciągnąć się w sytuację, z której będzie wynikać, że tylko my potrzebujemy dialogu, a strona rosyjska wyłącznie czeka na naszą ofertę, bo wówczas występowalibyśmy z pozycji słabości - przestrzega. "Prędzej Marsjanie wylądują na Placu Czerwonym, niż NATO zaatakuje Rosję" Doktor Stach zwraca uwagę, że obydwa filary są skuteczne, bo w polityce nie można postawić na skrajności i mówić wyłącznie o odstraszaniu albo tylko o dialogu, czy o współpracy. - Rosja powinna zdawać sobie sprawę, iż kraje Sojuszu zdecydują się na zbrojną odpowiedź wobec niej, w przypadku kiedy spróbuje ona zaatakować kraj należący do NATO. Rosyjska propaganda usprawiedliwia działania w Gruzji czy na Ukrainie zagrożeniem ze strony agresywnego NATO. Tymczasem realia mamy takie, że szanse na niesprowokowany atak NATO na Rosję są zerowe. W mojej ocenie prędzej Marsjanie wylądują na Placu Czerwonym niż w najbliższej przyszłości NATO zdecyduje się na atak na Moskwę - argumentuje. Jednocześnie widać wyraźnie, że potrzebna jest wola odstraszania. Zdaniem eksperta śmiałe działania Moskwy wynikają z procesu rozbrajania się państw zachodnich oraz z uporządkowania sytuacji wewnętrznej w samej Rosji, przede wszystkim w zakresie sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej. - Rosja w ostatnich latach wydała znaczące środki na modernizację swojej armii i w ten sposób podniosła sprawność bojową armii, co zaobserwowaliśmy między innymi na wschodzie Ukrainy. Z tego też powodu Moskwa próbuje prowadzić bardziej odważną politykę zagraniczną, nastawioną bardziej na konfrontację, ale pamiętajmy, że ciągle porusza się tutaj w obszarze tak zwanej bliskiej zagranicy, czyli państw które kiedyś należały do Związku Radzieckiego - wyjaśnia. Wysoka cena za bierność, czyli jak NATO straciło kompas Walka toczy się przede wszystkim o Ukrainę. - Korzystając ze słabości państwa ukraińskiego Rosja przeprowadziła operację aneksji Krymu, a potem wsparła rebelię na wschodzie, co doprowadziło do wybuchu niewypowiedzianej wojny ukraińsko-rosyjskiej - dodaje. Ekspert wskazuje na błędy krajów zrzeszonych w Sojuszu i zarzuca im bierność, która bezpośrednio przysłużyła się przeciwnikowi i została przez niego bezwzględnie wykorzystana. - Po zakończeniu zimnej wojny NATO straciło swój kompas. Stało się organizacją, która zajęła się bezpieczeństwem globalnym, a nie bezpieczeństwem swoich członków. Do tego dochodzi operacja w Afganistanie, w której sojusz de facto poniósł klęskę. NATO powinno przede wszystkim skupić się na linii potencjalnego konfliktu, który może przebiegać przez kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Musi być też przygotowane do obrony swoich członków i wyraźnie wskazać Rosji , że jakakolwiek agresja skierowana w stronę państw członkowskich NATO spotka się z natychmiastową odpowiedzią - przestrzega dr Stach. Niebezpieczny dwugłos w podejściu do Moskwy Największą przeszkodę w transformacji Sojuszu może stanowić w dwugłos w sposobie podejścia do Kremla, a do pełnego sukcesu może doprowadzić jedynie wyraźna wola współpracy z Rosją, przy jednoczesnej kontynuacji odstraszania i przywracania zdolności obronnej Paktu Północnoatlantyckiego. - Widać wyraźnie, że wewnątrz NATO, podobnie zresztą jak wewnątrz Unii Europejskiej, mamy napięcia i podziały na kraje bardziej zdecydowane w stosunku do Rosji oraz na państwa, które opowiadają się za bardziej miękkim podejściem, przede wszystkim z powodów gospodarczych. NATO nie powinno zapominać, że jest paktem obronnym , a w obronie mówimy także o kwestiach militarnych, które, nie oszukujmy się, przez ostatnie 25 lat były w Europie Zachodniej wyraźnie lekceważone - argumentuje politolog. Polityczna szachownica, czyli jak ma się Biały Dom do Kremla Lipcowy szczyt NATO w Warszawie może nie dać odpowiedzi na pytanie, która linia - ugodowa czy bardziej konfrontacyjna - wobec Moskwy w najbliższych latach weźmie górę. Kluczowe znaczenie będą miały w tym przypadku wydarzenia za oceanem i ostateczny wynik listopadowego wyścigu do Białego Domu. - Polityka resetu prowadzona przez Baracka Obamę zawiodła. W ostatnich miesiącach widać większą stanowczość Paktu Północnoatlantyckiego, świadczą o tym bardziej krytyczne wypowiedzi w stosunku do Rosji, jak też zaakcentowanie obecności wojskowej w Europie Środkowej i Wschodniej, większa liczba manewrów wojskowych oraz plany rozmieszczenia w niektórych państwach Europy Środkowej jednostek bojowych państw NATO, przede wszystkim amerykańskich. Z tych powodów możemy spodziewać się, że bardziej weźmie górę linia odstraszania - tłumaczy ekspert. Tylko czy owo odstraszanie przybierze formę li tylko retoryczną, czy faktycznie realnych kroków? - To dopiero okaże się po elekcji w Stanach Zjednoczonych. Polityka NATO to w rzeczywistości Stany Zjednoczone. Zasadnicze pytanie dotyczy tego, kto zostanie kolejnym amerykańskim prezydentem i jaka będzie jego strategia wobec Rosji. Jeżeli chodzi o Hilary Clinton możemy spodziewać się kontynuacji obecnej polityki i de facto czegoś pomiędzy współpracą a odstraszaniem. Natomiast w przypadku Donalda Trumpa jest to kompletna niewiadoma - wyjaśnia dr Stach i jednocześnie zaznacza, że jednego możemy być pewni. - Stany Zjednoczone nie pozwolą sobie na utratę znaczenia w polityce globalnej, Donald Trump mówi o Wielkiej Ameryce, a to pojęcie wiąże się z utrzymaniem wpływów na świecie, także w Europie - dodaje. Cztery bataliony NATO nad Bałtykiem i błyskawiczna riposta Moskwy Z zakulisowych doniesień i posiedzeń na szczeblu ministrów obrony państw skupionych w Sojuszu Północnoatlantyckim wiadomo, że 8 i 9 lipca Warszawie podjęta zostanie decyzja o rozmieszczeniu czterech batalionów, które trafią do Polski, Estonii, Litwy i Łotwy. Wszystkie będą w wysokiej gotowości bojowej. Na odpowiedź Kremla nie trzeba było długo czekać. Do akcji w błyskawicznym tempie włączył się prezydent Putin, który w swoim wystąpieniu zaznaczył, że "rozmyślnie podkreślane jest antyrosyjskie ukierunkowanie NATO", a sam Sojusz podejmuje "realne kroki konfrontacyjne" wobec Rosji. "Stale się nas obwinia o to, że realizujemy jakąś aktywność wojskową. Gdzie? Na naszym terytorium. A to, co dzieje się przy naszych granicach, to jest normalne" - skomentował. Jego uwadze nie umknęło również to, co dzieje się w Warszawie. "W Polsce i krajach bałtyckich rozmieszczane są siły szybkiego reagowania i uzupełniane są arsenały broni ofensywnej". "Celem tego wszystkiego jest osłabienie parytetu wojskowego, który kształtował się przez dziesięciolecia" - zaznaczył. W podobnym tonie wypowiedział się rosyjski minister Siergiej Szojgu, który uznał, że "nasilanie się wojskowej aktywności NATO u rosyjskich granic, budowa infrastruktury militarnej w Europie Środkowo-Wschodniej i rozmieszczenie tam elementów amerykańskiego systemu obrony przeciwrakietowej zmuszają Rosję do zareagowania, w pierwszej kolejności na zachodnim kierunku strategicznym". "Rosja nie jest rządzona przez grupę szaleńców" Na demonstracji siły, która jest znakiem rozpoznawczym naszego wschodniego sąsiada, z pewności się nie skończy i czujność Sojuszu powinna być wzmożona, ale irytacji Kremla z pewnych względów trudno się też dziwić. - Jednym z elementów polityki Rosji jest uderzanie pięścią w stół, czyli bardzo agresywne wypowiedzi, demonstracja siły i oczekiwanie, czy przyniesie to efekt. Jeżeli przeciwnik się wycofuje, to Rosja osiąga swój cel. Natomiast jeżeli zaatakowany stoi twardo na swoich pozycjach, to Moskwa przechodzi do bardziej konstruktywnego dialogu - wskazuje nasz rozmówca. - Pamiętajmy, że Rosja nie jest rządzona przez grupę szaleńców. To państwo, które realizuje swoje polityczne i wojskowe cele. One bywają sprzeczne między innymi z interesami Polski i bardzo wielu innych krajów, ale nie powinno przesłonić nam to faktu, że Władimir Putin po prostu prowadzi pewną politykę, agresywną i związaną z użyciem siły, ale we współczesnym świecie nie jest to nic dziwnego - dodaje. Zaznacza, że z tym należy wiązać także ostatnie incydenty, zarówno z rosyjskimi samolotami czy z jednostkami floty. - Prezydent Putin po prostu testuje, jak daleko może się posunąć choćby w kwestii demonstracji siły - wskazuje dr Stach. Od prowokacji do inwazji, czyli jak daleko posunie się Putin Historia pokazała, że prowokacje mogą stać preludium do czegoś znacznie poważniejszego, z zawieruchą wojenną włącznie. Dowodem na to mogą być wydarzenia, które miały miejsce w 2008 roku w Gruzji i stały się bezpośrednią odpowiedzią na postanowienia szczytu Sojuszu w Bukareszcie. Kropkę na "i" postawiła aneksja Krymu i agresja wycelowana we wschodnią Ukrainę. W świetle obecnej asymetrii widocznej na wschodniej flance Sojuszu obawy Polaków, jak i pozostałych krajów bałtyckich są zrozumiałe. Rzeczywistość jest twarda i bezlitosna: w tym momencie ze względu na przewagę Rosji nie bylibyśmy w stanie jej powstrzymać ani się przed nią obronić. Tej wyraźnej i mocno niepokojącej dysproporcji sił mają wyjść naprzeciw rozwiązania zadecydowane i przyjęte w lipcu Warszawie. Emocje studzą również analitycy. Duży atak na Polskę z wjazdem czołgów mało prawdopodobny - Trzeba pamiętać, że według większości ocen eksperckich bezpośredni, duży atak na Polskę czy pozostałe kraje bałtyckie, zakładający wjazd czołgów jest bardzo mało prawdopodobny. Naprawdę nie jest to rzecz, której się spodziewamy za chwilę. Oczywiście, najróżniejsze symulacje i gry pokazują, że Rosja mogłaby wygrać i zająć kraje bałtyckie w ciągu 72 godzin, tylko że wtedy cena długoterminowa takiej inwazji byłaby dla Rosji ogromna. Mimo wszystko przejęcie Litwy, Łotwy, Estonii, czy Polski zajęłoby dużo czasu. Po szczycie w Warszawie to zagrożenie zmniejszy się o tyle, że bezpośrednio, już na samym wejściu taka decyzja będzie dużo bardziej kosztowna, a co za tym idzie dużo mniej prawdopodobna ze strony Moskwy - punktuje Michał Baranowski. Ziszczenie się najgorszego z punktu widzenia Polski i jej sąsiadów scenariusza wyklucza w najbliższej przyszłości również dr Stach. - Nie sądzę, żeby obecnie doszło do otwarcia kolejnego frontu walki przez Rosję. Pamiętajmy - a mówimy tutaj o strefie wpływów europejskiej - że sytuacja na wschodzie Ukrainy jest zamrożonym konfliktem. Mimo że dochodzi tam do strzelanin i giną tam ludzie, to nie jest już to starcie o tak dużej intensywności, jak miało to miejsce wcześniej - wskazuje. Krucha sytuacja ekonomiczna poskromi apetyty Moskwy? Za tezą wskazująca na obecne względne umiarkowanie w działaniach Rosji i powściągliwość w supermocarstwowych zakusach przemawia także jej kondycja ekonomiczna. - W tym momencie Rosja znajduje się w trudnej sytuacji i ma problemy finansowe. Władimir Putin apeluje o zniesienie sankcji, które mimo wszystko uderzają w rosyjską gospodarkę. Jakakolwiek nowa awantura, zwłaszcza próba destabilizacji Estonii, Łotwy, czy jakichkolwiek innych krajów zrzeszonych w UE czy NATO może spowodować tylko usztywnienie polityki państw zachodnich wobec Rosji, czyli przedłużenie sankcji, a może nawet krok więcej, czyli dostarczenie Ukrainie broni. W dalszej perspektywie może to osłabić pozycję Moskwy - przewiduje nasz rozmówca. Bardziej umiarkowane podejście gospodarza Kremla do mniej lub bardziej zawadzających krajów sąsiednich może wymusić zwykła pragmatyka oraz skalkulowana na konkretne i wymierne cele polityka. - Mimo autorytarnego modelu władzy w Rosji Władimir Putin jest jednak politykiem, który patrzy na sondaże. Trzeba pamiętać, że o ile Rosjanie są bardzo zadowoleni z aneksji Krymu, bo tę decyzję poparło ponad 80 procent z nich, to wyraźna większość, bo aż 60 procent nie chce wojny z Ukrainą jako taką i opowiada się przeciwko konfrontacji militarnej z Zachodem - dodaje. Nowy front walki bolesnym ciosem dla Moskwy Doktor Stach zwraca również uwagę, że potencjał militarny Rosji, która stale się zbroi, ciągle ustępuje potencjałowi militarnemu Stanów Zjednoczonych, a otwarcie nowego frontu walki może ekonomicznie bardzo boleśnie uderzyć w Rosję. - Nawet Związek Radziecki musiał liczyć się z realiami ekonomicznymi , a w momencie, kiedy przestał na nie zwracać uwagę, po prostu zbankrutował. W obecnych warunkach, przy aktualnych cenach ropy kolejna zawierucha może być bardzo ryzykowna dla Kremla, dlatego też w najbliższym czasie nie spodziewam się żadnych realnych działań wojennych, one po prostu są teraz Rosji nie na rękę - przekonuje . Jednocześnie wskazuje że w przyszłości agresję ze strony Rosji wymierzoną przede wszystkim w kraje Europy Środkowej i Wschodniej może przybliżyć dezintegracja Paktu Północnoatlantyckiego bądź Wspólnoty Europejskiej. Taki scenariusz jest jednak kwestią przyszłości, obecnie nie powinien mieć raczej miejsca. Poza tym część imperialnych zakusów Moskwy została zrealizowana - Rosja osiągnęła swoje cele, Krym jest rosyjski. Dodatkowo perspektywy rozszerzenia NATO czy Unii Europejskiej o Ukrainę są równie odległe jak lot już nie na Marsa, ale na Jowisza. Nie ma na to szans i nie mówmy o przestrzeni 10 czy 15 lat, ale nawet więcej, o ile Unia Europejska i NATO przetrwają ten okres. Wśród członków Wspólnoty nie znajdzie się kraj, który ma poważny konflikt graniczny z Rosją - podkreśla ekspert. A Ukraina takowy posiada i ma charakter zbrojny. Dwa warunki sprzyjające rosyjskiej agresji - Moskwa może posunąć się do aktów agresji w momencie, gdy nastąpi dezintegracja Unii Europejskiej bądź NATO, ale to jest scenariusz przyszłości. Zresztą trudno powiedzieć, jak będzie wyglądała sytuacja w najbliższych miesiącach, bo jest ona bardzo dynamiczna. Nie jest łatwo kreślić prognozy w tym momencie - dodaje. Przyszłość może okazać się na tyle niepewna, że mamy przed sobą perspektywę wyjścia z Unii Europejskiej Wielkiej Brytanii i konieczność zdefiniowania się Wspólnoty na nowo. Geopolityka jest pod tym względem bezwzględna i przemawia na korzyść Moskwy. - Rosja zawsze wolała prowadzić negocjacje z poszczególnymi krajami europejskimi, a nie z Unią jako całością. Do tego, prawdopodobne wyjście Wielkiej Brytanii ze Wspólnoty automatycznie przekłada się zatem na wzrost stronnictwa prorosyjskiego w Unii Europejskiej. Zjednoczone Królestwo było sceptyczne wobec Moskwy, potępiało jej działania i dążyło do utrzymania sankcji. Obecnie ten krytyczny głos może osłabnąć pod warunkiem, że Wielka Brytania w ogóle wyjdzie z UE. Ja bym się tak bardzo w tym przypadku nie spieszył. Ile zajmie Brexit? Nie wiem, ale podejrzewam, że to się nie skończy na roku - zaznacza nasz rozmówca. Twarde reguły geopolityki - jak Brexit wzmocni Moskwę Dopytywany o kondycję i ewentualne problemy Polski, której bezpieczeństwo jest wsparte na dwóch filarach - członkostwie w Unii Europejskiej oraz Pakcie Północnoatlantyckim - wskazuje, że przede wszystkim wiele zależy od nas samych. - Problemem z perspektywy Polski są turbulencje w Unii Europejskiej, rozterki NATO związane z poszukiwaniem własnej tożsamości, ale w myśleniu ekspertów, którzy mówią, że bezpieczeństwo Polski opiera się na dwóch filarach - UE i NATO - tkwi bardzo poważna luka. Ono powinno się przede wszystkim opierać na własnych siłach, także na siłach armii polskiej. Wszyscy powołujemy się na art. 5 NATO., czyli jeden za wszystkich - wszyscy za jednego., ale jest jeszcze art. 3, który mówi o tym, że każde państwo członkowskie powinno także indywidualnie dbać o swoje bezpieczeństwo. Jeżeli tego nie robi, to można mu pod tym pretekstem pomocy nie udzielić. Oczywiście, takiej klauzuli w traktacie nie ma, ale zawsze znajdzie się jakiś powód, aby nie udzielić pomocy państwom, którym akurat możni tego świata nie mają interesu udzielać wsparcia. Dodatkowo artykuł 5 wcale nie głosi jednoznacznie, że pomoc ma automatycznie mieć charakter zbrojny - wskazuje. - Pamiętajmy, że w polityce zawsze powinniśmy przede wszystkim polegać na sobie, a dopiero potem na innych, czyli na sojuszach. Unia Europejska jako taka nie ma siły wojskowej, zawirowania w niej są bardzo groźne dla naszego bezpieczeństwa ekonomicznego, które w perspektywie może przełożyć się na obniżenie zdolności do wzmocnienia siły zbrojnych, bo Polsce na utrzymanie sprawnej armii po prostu braknie pieniędzy. Z punktu widzenia stricte militarnego bardziej niepokojąca byłaby dezintegracja NATO, a w tym przypadku kluczowe będą wybory prezydenckie w USA. Sytuacja w Unii Europejskiej ma z obronnością związek o tyle, że na potrzeby armii potrzebne są pieniądze. Żeby mieć sprawną armię, trzeba mieć sprawną gospodarkę, pieniądze i nowe technologie. Chyba, że chcemy iść drogą Korei Północnej, gdzie ludzie po prostu głodują, po to, żeby reżim mógł mieć głowice atomowe. To jednak raczej naszego kręgu cywilizacyjnego nie dotyczy - dodaje. Wielkie polskie zaniedbanie - brak wizji rozwoju armii Obecny stan polskiej armii jest konsekwencją zaniedbań, których dopuszczono się w okresie ostatnich 20 lat, a moment krytyczny nastąpił na początku lat 90. Błędów można dopatrzyć także w strategii rozwoju. - W bardzo nieprzemyślany sposób zaczęto wówczas demontować przemysł obronny. W późniejszym okresie siły zbrojne de facto zostały sprowadzone do armii ekspedycyjnej, czyli nie miały zajmować się obroną terytorium polskiego, tylko uczestniczyć w misjach zagranicznych, dodatkowo brakowało wizji rozwoju armii. Jako kraj flankowy NATO zdecydowaliśmy się na stosunkowo niewielką armię zawodową, zapominając o tym, że jednak w przypadku Polski powinien być system gwarantujący obronę terytorialną kraju. Powinna istnieć armia zawodowa, ale także coś na kształt nazwijmy to gwardii narodowej, czy obrony terytorialnej o charakterze masowym. Innymi słowy model armii, który obserwujemy chociażby w Szwajcarii, czy w niektórych państwach skandynawskich. Na to nałożyło się zaniedbanie przemysłu zbrojeniowego - wylicza nasz rozmówca. Obecnie sytuacja ulega jednak poprawie. - Ostatnie 17 lat przyniosło pewne zmiany na lepsze, natomiast jest jeszcze daleko do stanu, który możemy określać jako zadawalający. W pierwszej dekadzie okresu polskiej niepodległości odeszliśmy od myślenia w kategoriach twardego bezpieczeństwa, także bezpieczeństwa militarnego, co doprowadziło także do poważnego osłabienia naszych sił zbrojnych, a także przemysłu obronnego. W pewnym momencie traktowano armię i przemysł obronny oraz jego zaplecze naukowe jako coś, co konsumuje nasze pieniądze, nie wytwarza dóbr konsumpcyjnych, a najlepiej wszystko to należałoby sprywatyzować, albo zlikwidować, bo przecież nic nam nie grozi. Tymczasem ta iluzja, że żyjemy w bezpiecznym świecie pękła i okazało się, że jednak siły zbrojne, przemysł obronny oraz kwestie związane z technologiami wojskowymi są potrzebne. Na to jednak trzeba czasu i także nie oszukujmy się - pieniędzy. Utrzymanie wojska jest rzeczą kosztowną - przekonuje ekspert. Cios za cios, czyli jeden za wszystkich - wszyscy za jednego Do przełomu i deklaracji, że nasze bezpieczeństwo uległo zasadniczej zmianie, o czym wspomina szef ministerstwa obrony narodowej Antoni Macierewicz, mimo wszystko jeszcze daleko. Szczyt w Newport zakończył się na obietnicach, ten w Warszawie ma pociągnąć za sobą konkretne działania. Z hurraoptymizmem trzeba jeszcze zdecydowanie się wstrzymać. - Pamiętajmy, że NATO-wska obecność nad Wisłą wciąż jest skromna, w Polsce nadal nie ma stałych baz NATO. Mimo wszystko odczekałbym jeszcze z euforią, zwłaszcza, że żyjemy w niebezpiecznym świecie. Uważam, że Polska paradoksalnie była bezpieczniejsza na początku okresu 2004-2005, czyli jeszcze przed kryzysem ekonomicznym, kiedy Unia Europejska była bardziej sprawną instytucją, niż jest obecnie, ale to wynika bardziej z otoczenia międzynarodowego niż z problemów państwa polskiego - argumentuje. - Jeżeli chodzi obecność militarną NATO w Polsce jest to krok w dobrym kierunku. Jeśli te postanowienia wejdą w życie, to już przestaniemy być członkiem NATO kompletnie drugiej kategorii. Natomiast kilka batalionów... One dzisiaj wjadą, ale jutro mogą wyjechać. To nie są stałe bazy NATO, gdzie będą stacjonować znaczące siły, aczkolwiek ich obecność jest dla nas bardzo cenna, także z punktu widzenia propagandowego. Na pewno Kreml musi ją uwzględniać w swoich kategoriach strategicznych, ponieważ ryzyko ataku na kraj, w którym stacjonują żołnierze NATO niepomiernie zwiększa szansę na uwikłanie się w poważny konflikt zbrojny - puentuje nasz rozmówca.