Reklama

Dr Kuź: Istnienie Niemiec i UE może zależeć od widzimisię brutalnego dyktatora

Autorytaryzm afirmowany przez Recepa Tayyipa Erdogana, postępująca islamizacja i widmo wprowadzenia kary śmierci de facto wykluczają szanse na bliższą współpracę Ankary z Unią Europejską, stawiają pod znakiem zapytania jedność Sojuszu Północnoatlantyckiego i zmieniają reguły gry obowiązujące w polityce międzynarodowej. - Elity Zachodu łudziły się, że historia Europy się skończyła i będą mierzyć się tylko z łagodnymi konfliktami, jakim jest spór wokół Trybunału w Polsce. Tymczasem to jest fikcja i wydumana dyktatura w porównaniu z tym, co dzieje się w Turcji - argumentuje w rozmowie z Interią dr Michał Kuź, wykładowca Uczelni Łazarskiego, redaktor Nowej Konfederacji oraz ekspert z Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego.

Autorytaryzm afirmowany przez Recepa Tayyipa Erdogana, postępująca islamizacja i widmo wprowadzenia kary śmierci de facto wykluczają szanse na bliższą współpracę Ankary z Unią Europejską, stawiają pod znakiem zapytania jedność Sojuszu Północnoatlantyckiego i zmieniają reguły gry obowiązujące w polityce międzynarodowej. - Elity Zachodu łudziły się, że historia Europy się skończyła i będą mierzyć się tylko z łagodnymi konfliktami, jakim jest spór wokół Trybunału w Polsce. Tymczasem to jest fikcja i wydumana dyktatura w porównaniu z tym, co dzieje się w Turcji - argumentuje w rozmowie z Interią dr Michał Kuź, wykładowca Uczelni Łazarskiego, redaktor Nowej Konfederacji oraz ekspert z Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego.


Bez względu na to, czy w nieudanej próbie zamachu stanu przeprowadzonej w Turcji w mniejszym czy większym stopniu maczał palce prezydent Recep Tayyip Erdogan, jest więcej niż pewne, że pociągnie ona za sobą dalekosiężne, bardzo negatywne z punktu widzenia demokracji Zachodu, konsekwencje dla stosunków międzynarodowych.  

"Amerykański spisek" mało prawdopodobny

Pierwsze symptomy napięć i tarć już widać. Ankara o zorganizowanie puczu oskarża Fetullaha Gulena, któremu azylu udzieliły Stany Zjednoczone. Przedstawiciele tureckich władz, włącznie z głową państwa, w swoich sugestiach posuwają się jednak znacznie dalej, sugerując, że w spisku uczestniczyły "inne państwa", dając jednocześnie do zrozumienia, że mogły to być Stany Zjednoczone. 

Reklama

Zdaniem doktora Michała Kuzia* turecka wersja zakładająca, że trop dotyczący puczu wiedzie do Waszyngtonu jest bardzo mało prawdopodobna. - Niepisaną zasadą w amerykańskiej dyplomacji jest to, że nawet jeśli dopuszcza się możliwość takich działań, to nie dokonuje się ich przed wyborami do Białego Domu i to z inicjatywy przywódcy, któremu zależy na tym, aby pozostawić po sobie dobrą wizję prezydentury - argumentuje. - Amerykanie zawsze wykazywali wysoki stopień odpowiedzialności, jeśli chodzi o politykę zagraniczną. Byłoby zatem bardzo dziwne i nietypowe, gdyby prezydent USA w ostatnim roku swojego urzędowania zdecydował się wywołać pucz w takim kraju jak Turcja i nie będąc pewnym wyniku, zostawił z takim problemem swojego następcę - dodaje.

Subtelna gra służb specjalnych

Gigantyczna skala czystek w Turcji przemawia za tym, że pucz był kontrolowany i został wcześniej rozpracowany przez wywiad. - Bądźmy szczerzy, takie listy proskrypcyjne nie powstają z dnia na dzień, zatem najbardziej prawdopodobnym jest scenariusz zakładający, że tureckie władze wiedziały o puczu i pozwoliły mu wybuchnąć w momencie dogodnym dla prezydenta Erdogana - wyjaśnia nasz rozmówca.

- To jest subtelna gra służb specjalnych, na co zwracali uwagę m.in. analitycy  z amerykańskiej agencji Stratfor. Puczyści prawdopodobnie też zdawali sobie sprawę, że są rozpracowywani i wiedząc, że mają niewiele do stracenia, zdecydowali się wprowadzić przyjęty plan w życie. Co do zasady nie był on zły, bo opierał się na odcięciu komunikacji, szturmie na główne budynki państwowe, zamachu na prezydenta i przejęciu siedziby telewizji. Tylko że zabrakło poparcia w armii i na ulicy - dodaje.

Niepokojący dryf w kierunku skrajnego islamu

Fakt, że prezydent Erdogan postanowił obarczyć winą za próbę zamachu stanu właśnie  Fetullaha Gulena jest - w ocenie doktora Kuzia - bardzo niepokojący. - My często mamy spaczone i wykrzywione wyobrażenie tego, kim jest islamski teolog i z reguły utożsamiamy go z radykałem. Tymczasem Gulen jest jednym z budowniczych społeczeństwa obywatelskiego, człowiekiem bardzo liberalnym, jak na islamskiego myśliciela, odnoszącym się do tradycji europejskiego oświecenia. To właśnie on jako jeden z nielicznych muzułmańskich autorytetów moralnych twierdzi, że możliwe jest państwo, w którym wartości islamu łączą się z pluralizmem politycznym i z neutralnością do innych religii - wyjaśnia.

- Jeśli zatem teraz mamy w Turcji taką sytuację wewnętrzną, że prezydent Erdogan atakuje kemalistów, czyli zwolenników państwa laickiego; umiarkowanych muzułmanów, czyli zwolenników Gulena; prawników, sędziów, naukowców, czyli tak naprawdę wszystkich przeciwników politycznych, to rodzi się pytanie, na kim rządząca AKP się oprze i odpowiedź jest bardzo niepokojąca - dodaje.

Dryf - jak przekonuje nasz rozmówca - będzie postępował w kierunku skrajnego islamu. - Erdogan drogą eliminacji będzie wspierał się na skrajnych islamistach, nawet jeśli to nie jest teraz aż tak bardzo widoczne. Turcja jest z punktu widzenia orientu krajem pozostającym pod silnymi wpływami Zachodu, ale jednocześnie bardzo dużym, ludnym i zróżnicowanym, zatem nie da się tam przeprowadzić rewolucji islamistycznej z dnia na dzień. Skręt w kierunku skrajnego islamu jest jednak widoczny i może niepokoić - przestrzega ekspert.

Krótkowzroczność elit Zachodu

Autorytaryzm afirmowany przez  Recepa Tayyipa Erdogana, postępująca islamizacja i widmo wprowadzenia kary śmierci de facto wykluczają szanse na bliższą współpracę Ankary z Unią Europejską. - Nie pójdę w swoich rozważaniach tak daleko, jak politycy Prawa i Sprawiedliwości, którzy domagają się, żeby wobec Turcji postępowano tak jak wobec Polski, bo nie sądzę, żeby było to możliwe i uprawnione zważywszy, że Turcja nie jest członkiem UE.

Pewne jest natomiast to, że elity Zachodu długo łudziły się, że historia Europy się skończyła i będziemy stawać oko w oko z łagodnymi konfliktami, jakim jest  spór wokół Trybunału w Polsce. Tymczasem to jest fikcja i wydumana dyktatura w porównaniu z tym, co dzieje się w Turcji - argumentuje nasz rozmówca. - Nagle następuje pucz, nie wiemy, kto go tak naprawdę sprowokował, a potem znikąd pojawiają się listy proskrypcyjne i dziesiątki tysięcy sędziów, prokuratorów, nauczycieli, profesorów idą do więzienia. Ludzie wychodzą na ulice i żądają kary śmierci. Tak się rodzi prawdziwa dyktatura, która się umacnia i dąży do stworzenia  państwa autorytarnego, a kto wie, czy nie na poły totalitarnego - zaznacza.

Nasz rozmówca wskazuje, że złagodzenie tonu Komisji Europejskiej w sprawie toczącego się w Polsce sporu wokół Trybunału Konstytucyjnego miało bezpośredni związek z autorytarnymi zapędami prezydenta Erdogana i olbrzymią skalą czystek, których areną stała się Turcja.

Pułapka hipokryzji i niewolnicza retoryka

- Myślę, że właśnie dlatego Thorbjørn Jagland zaapelował do Komisji Weneckiej, aby się wstrzymała z wydawaniem opinii w sprawie Polski. Myślę też, że w swojej ostatecznej wersji będzie ona miała bardzo łagodny charakter. Warto przypomnieć, że Turcja jest członkiem Rady Europy, a turecki sędzia zasiada w komisji, która rozstrzyga o Polsce - argumentuje. 

Jednocześnie wskazuje, że w ocenie tego, co dzieje się w Polsce, na Węgrzech i w Czechach liberalne elity europejskie wykazały się pewną dozą hipokryzji, a w odniesieniu do Turcji będą niewolnikiem swojej retoryki.

- Pewna doza hipokryzji jest w polityce zrozumiała, ale jak mawiał francuski filozof François de La Rochefoucauld hipokryzja jest ukłonem występków w stronę cnót, czyli zgodnie z tą definicją ma pewne granice. Będąc w pewnym stopniu niewolnikiem swojej retoryki, Unia Europejska, gdy ma do czynienia z krajem, w którym dochodzi do masowych aresztowań i w którym mówi się o wprowadzeniu kary śmierci, nie może postąpić inaczej jak zamrozić swoje relacje i negocjacje dotyczące zniesienia wiz czy przyjęcia do Wspólnoty Europejskiej - zaznacza.

Pat, haracz i cienka czerwona linia

Zamrożenie stosunków i pat w negocjacjach oznacza, że Unia Europejska może stracić ważnego sojusznika w walce z kryzysem migracyjnym. - Turecka tama, która zatrzymuje niekontrolowany napływ imigrantów z Bliskiego Wschodu, może w każdej chwili pęknąć. Erdogan widząc, że nie dostaje tego, co chciał, może wypowiedzieć umowę ze swojej strony - argumentuje dr Kuź.

- Oczywiście, w obecnej sytuacji zniesienia wiz już nie uzyska, ale podnosząc szlaban i otwierając obozy dla uchodźców, może dostać więcej pieniędzy, czyli innymi słowy haracz, bo my nie mamy innego pomysłu na to, żeby sobie z kryzysem migracyjnym radzić. Kraje zamożnego Zachodu i północy Europy osiągnęły już absolutne maksimum tej liczby imigrantów, których mogą przyjąć, nie ryzykując destabilizacji, niepokojów, zamieszek i zamachów terrorystycznych - przestrzega.

Dopytywany, czy na państwach demokracji Zachodu mści się kredyt zaufania zaoferowany Turcji, wskazuje na palącą potrzebę rewizji całej dotychczasowej polityki migracyjnej.

"Byt zależny od brutalnego dyktatora"

- Sama umowa z Turcją nie była błędem, bo gra się takimi kartami, jakie się dostaje w danym momencie, a trudno było o lepszy pomysł, żeby zatrzymać tę nagłą falę w sytuacji, kiedy ona już się pojawiła. Błędem było natomiast to, że my nadal nie mamy planu B, a istnienie w obecnym kształcie Niemiec i UE de facto zależeć może od widzimisię brutalnego dyktatora, jakim na naszych oczach staje się prezydent Erdogan. W takim świecie obecnie żyjemy - argumentuje ekspert.

Cena pozyskania owego planu B jest wysoka i wymaga z naszej strony nie tylko wysiłku, ale nawet krwi. - Mówi się, że destabilizacja sytuacji na Bliskim Wschodzie to po części rezultat nieprzemyślanych interwencji amerykańskich w Iraku oraz w Afganistanie i jest to uprawniony zarzut. Wielu analityków zwraca jednak uwagę, że to były operacje tanie, w przypadku których planujący je stratedzy zakładali, że do jakiegoś kraju można wejść, stosunkowo szybko obalić dyktatora, pokonać jego wojsko, potem się wycofać, a tam się "cudownie" wytworzy dojrzała, liberalna demokracja. To jest myślenie dziecinne - wyjaśnia doktor Michał Kuź.

Plan B wymaga daniny krwi

- Po drugiej wojnie światowej, kiedy uruchomiono plan Marshalla dla Niemiec, a w Japonii generał MacArthur tak naprawdę współtworzył nowoczesną konstytucję, nikt nie miał złudzeń, że to można załatwić uderzeniami dronów, F-16, szybkim wejściem i wyjściem. To były bardzo drogie operacje, zakładające kompleksową odbudowę tych okupowanych krajów. Jeśli chcemy rozwiązać problemy bliskowschodnie, to najpierw musimy być gotowi zapłacić za to pewną daninę krwi, również jeżeli chodzi o żołnierzy, a potem stworzyć bardzo kosztowne dla nas plany naprawcze, które odbudują Syrię, Libię, część Iraku i stworzą z nich może nie liberalne demokracje, ale stabilne gospodarczo państwa, które zapewnią ludziom pracę i nie wypchną ich na zewnątrz - dodaje.

Pierwszym kierunkiem działań - jak wskazuje ekspert - powinna być Libia. Unia Europejska może wspierać tamtejszy legalny rząd, zacząć odbudowywać infrastrukturę i tworzyć ośrodki dla uchodźców, dzięki czemu będą mogli oni przebywać w cywilizowanych warunkach.

"Zabójcza strategia dla Europy"

- Kiedy zdamy sobie sprawę, że historia się nie skończyła, a powierzchowne interwencje, które uprawiał George W. Bush przyniosły tylko skutki odwrotne do zamierzonych, to jedyne, co nam zostało, to powrót do tradycyjnych metod. Musimy pokonywać naszych wrogów, takich jak Państwo Islamskie czy jego sprzymierzeńcy, walcząc z nimi na miejscu, twarzą w twarz, płacąc za to własną krwią, a potem stabilizować te kraje, żeby stworzyć pewien wał ochronny wokół Europy - argumentuje doktor Michał Kuź.

- Zamknięcie się Europy za tymi samymi granicami zewnętrznymi na dłuższą metę jest strategią zabójczą. Będziemy jak cesarstwo rzymskie w pierwszym i drugim wieku, kiedy stworzono najdłuższe limesy i twierdzono, że od barbarzyńców można się oddzielić murem i nie przejmować się, co się za nim dzieje. Takie mury zawsze jednak upadają, jeżeli się nie stabilizuje sytuacji w swoim najbliższym otoczeniu na własną rękę. W przypadku Turcji chcieliśmy, żeby zrobiła to za nas i sama odsiewała uchodźców od imigrantów, tymczasem okazuje się, że ona nie ma na to ochoty - przestrzega.

"Ankara bardziej potrzebuje Waszyngtonu niż on jej"

Zawód z strony Ankary może czekać nas także na innym polu. Dyktatorskie zapędy prezydenta Erdogana i antyamerykańskie nastroje panujące w Turcji stawiają pod znakiem zapytania także dalszą jedność partnerów skupionych w Sojuszu. Na sile może stracić przede wszystkim koalicja zawiązana do walki z Państwem Islamskim, w której Ankara obok Waszyngtonu odrywała dotąd  strategiczną rolę. Większość nalotów skierowanych w ISIS pochodziło z bazy powietrznej w Incirlik.

Doktor Michał Kuź zwraca uwagę, że w tym kontekście Ankara jest bardziej potrzebna Waszyngtonowi niż Waszyngton Ankarze i nie jest wykluczone, że prezydent Erdogan chce podbić stawkę i w zbliżającej się ostatecznej rozprawie z ISIS zrealizować strategiczne dla siebie cele. Na czym zależy mu najbardziej?  - Z pewnością nie chce, aby powstało niepodległe państwo kurdyjskie. Problem polega jednak na tym, że Kurdowie mają po swojej stronie bardzo poważne argumenty. Peszmergowie są w zasadzie jedyną siłą, która twarzą w twarz walczy z Państwem Islamskim - wyjaśnia.

Erdogan dokona wolty i wyjdzie z NATO?

- Erdogan dąży do tego, żeby przy okazji likwidacji Państwa Islamskiego utrzymać w regionie status quo, czyli ani nie wzmacniać pozycji Iranu, co wiązałoby się z przywróceniem reżimu Baszara-al-Asada, ani nie wzmacniać Kurdów, tylko spowodować, żeby rosły wpływy Turcji. W tym celu pokazuje Stanom Zjednoczonym, jak bardzo jest niezależny - dodaje

Optymistyczny wariant dalszego rozwoju wydarzeń zakłada wypracowanie kompromisu. Co stanie się jednak wówczas, gdy Erdogan nie dostanie tego, czego oczekuje? - Druga możliwość, na którą wskazują niektórzy analitycy, zakłada, że jeśli zadowalający dla Erdogana kompromis nie zostanie osiągnięty, to jest on w stanie dokonać wolty w polityce zagranicznej i zdystansować się do NATO, a nawet wyjść z Sojuszu. Zdaję sobie sprawę, że może to być wypowiedź nieco na wyrost, ale taką opcję zasugerowali już wcześniej tureccy politycy - zaznacza ekspert.

Ankara może wyrwać się spod kontroli USA

Konflikt ze Stanami Zjednoczonymi oznaczałby zbliżenie z Rosją, która tym samy stałaby się beneficjentem tureckiego puczu. - Erdogan musiałby przyłączyć się do obozu rosyjsko-irańskiego i zaakceptować reżim Baszara-al-Asada. Z drugiej strony nie musiałby aprobować państwa kurdyjskiego, które mogłoby powstać - wyjaśnia analityk.

Dopytywany, czy Ankara mogłaby kompletnie wyrwać się spod kontroli Waszyngtonu, wskazuje, że nie jest to niemożliwe. - Militarnie jest w stanie to zrobić. Turcja to druga armia w NATO, ale pod względem sił lądowych przewyższa Stany Zjednoczone - argumentuje i jednocześnie zaleca spokój i rozsądek.  

- NATO na razie nie powinno wykonywać  gwałtownych ruchów. Prawdopodobieństwo wyjścia Turcji z Sojuszu oceniam na mniej niż 30 procent, zatem raczej nic takiego się nie stanie, choć nie jest to niemożliwe. Sojusznicy skupieni w NATO powinni zachować spokój i kontynuować wzmacnianie wschodniej flanki, jak i zwiększanie obecności w basenie Morza Śródziemnego, co jest niezbędne do zwalczania grup przemycających uchodźców i imigrantów. Ponadto nic spektakularnego obecnie wytworzyć się nie da - puentuje nasz rozmówca.

***

Doktor Michał Kuź: Redaktor "Nowej Konfederacji", doktor nauk politycznych, ekspert Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego i pracownik Uczelni Łazarskiego. Absolwent Louisiana State University, Ośrodka Studiów Amerykańskich UW oraz Instytutu Filologii Angielskiej UAM. Stypendysta Fundacji Fulbrighta, a także członek Philadelphia Society.

INTERIA.PL

Reklama

Reklama

Reklama