Interia współpracuje z czołowymi redakcjami na świecie. W naszym cotygodniowym, piątkowym cyklu "Interia Bliżej Świata" publikujemy najciekawsze teksty najważniejszych zagranicznych gazet. Założony w 1821 r. brytyjski dziennik "The Guardian", z którego pochodzi poniższy artykuł, jest jedną z najstarszych gazet na świecie. Jego dziennikarze wielokrotnie zdobywali najbardziej prestiżowe dziennikarskie nagrody, w tym m.in. Pulitzera. Podczas niedawnego spotkania we wschodnim Londynie, Daniel Pearson, dowódca posterunków Straży Pożarnej w dzielnicach Shadwell i Whitechapel, odtworzył uczestnikom nagranie rozmowy z numeru alarmowego 999, w której spanikowany mieszkaniec zgłosił pożar w domu. Natychmiast wysłano zespół strażaków, ale nie mogli uzyskać dostępu do nieruchomości. Pearson pokazał zdjęcia z miejsca wykonane po akcji: drzwi i korytarze zablokowane przez sterty zwęglonych w pożarze rzeczy. Więcej ciekawych historii z całego świata w każdy piątek w Interii Osoba, która zadzwoniła po pomoc, zmarła. Pearson powiedział, że strażacy regularnie spotykają się z tego typu przypadkami. W ubiegłym roku londyńska Straż Pożarna wzięła udział w akcjach gaszenia 1036 pożarów związanych z gromadzeniem rzeczy, które doprowadziły do 186 obrażeń i 10 zgonów. Londyńscy strażacy rejestrują nieruchomości zidentyfikowanych osób, które patologicznie gromadzą przedmioty w bazie danych, dzięki czemu poszczególne jednostki wiedzą, gdzie należy wysłać dodatkowych strażaków, jeśli w jednej z nich zostanie zgłoszony pożar. Londyński "panel ds. gromadzenia rzeczy" spotyka się co miesiąc. Skupia wyższych stopniem strażaków, pracowników służby zdrowia, pracowników socjalnych oraz urzędników oddelegowanych ds. nieruchomości oraz zdrowia środowiskowego. Na większości spotkań debatują oni nad konkretnymi przypadkami: czy strażacy powinni odwiedzać i oferować czujniki dymu i trudnopalną pościel? Czy dana osoba może zostać skierowana do specjalistycznego programu wsparcia? A może właściciel powinien rozważyć przymusowe uprzątniecie rzeczy lub nawet eksmisję? U podstaw tych rozważań znajduje się poważniejsze pytanie: co możemy zrobić z patologicznym zbieractwem (syllogomanią)? Samo istnienie panelu jest oznaką zmiany w rozumieniu zjawiska jako złożonego stanu, który wymaga ukierunkowanej polityki społecznej i starannego, długoterminowego podejścia wobec chorego. Czytaj także: Analogowe życie. Młodzi odkrywają pocztówki, winyle i aparaty na klisze Syllogomania jako tania sensacja W połowie lat 70. sensacyjne brytyjskie i amerykańskie programy telewizyjne typu reality show sprawiły, że patologiczne zbieractwo stało się publiczną sensacją. Programy te przedstawiały zbieractwo jako dość prosty problem, który dotyczy kilku "dziwnych" osób. Przekonywano, że rozwiązanie jest proste: wystarczy posprzątać. Zaburzenie to jest jednak poważnym problemem zdrowia publicznego. W kilku ostatnich badaniach oszacowano, że zbieractwo dotyka od 2 proc. do 6 proc. światowej populacji. To sprawia, że patologiczne zbieractwo jest jednym z najbardziej rozpowszechnionych zaburzeń psychicznych. Dla porównania Światowa Organizacja Zdrowia szacuje, że około 5 proc. dorosłych na całym świecie cierpi na depresję. Chociaż system służby zdrowia w Wielkiej Brytanii (NHS) nie publikuje konkretnych danych na temat syllogomanii, pracownicy socjalni oraz urzędnicy przekazali, że zjawisko dotyczy znacznej części osób, które "blokują łóżka" w szpitalach, ponieważ ośrodki zdrowia nie mogą wypisywać chorych do domu, w którym grozi im potencjalne niebezpieczeństwo. Czytaj także: O czym myślą zwierzęta? Przełomowe ustalenia naukowców Powolna zmiana wobec patologicznego zbieractwa Pod koniec ubiegłego roku uczestniczyłam w spotkaniu w innej londyńskiej dzielnicy, na którym urzędnik przedstawił koszty interwencji w przypadku osoby gromadzącej rzeczy na przestrzeni ostatnich kilku lat. Łączna kwota wyniosła 32 tys. funtów, w tym 10 tys. funtów przeznaczono na przymusowe uprzątnięcie domu, taka samą kwotę na naprawy w mieszkaniu i podobną sumę na postępowanie sądowe. To dużo, ale osoby pracujące z chorymi często podają jeszcze wyższe sumy: 45 tys. funtów, co stanowi średni koszt utrzymania chorego w mieszkaniu socjalnym w trakcie jego najmu. W Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, Australii i wielu krajach europejskich, władze zwykle interweniują wtedy, gdy dochodzi do sytuacji kryzysowej. A pomoc ogranicza się zwykle do uprzątnięcia sterty niepotrzebnych rzeczy - usunięcia problemu - zamiast próby uporania się z przyczyną, która spowodowała ich nagromadzenie. Ale powoli widać zmianę w podejściu. W ciągu ostatnich 10 lat patologiczne zbieractwo zidentyfikowano jako samodzielne zaburzenie psychiczne. Ruch ten przyniósł "całkowitą zmianę w postrzeganiu dotkniętych syllogomanią osób" - mówi Nicole Steils z King's College London’s Social Care Workforce Research Unit. Uznanie, że patologiczne zbieractwo jest stanem chorobowym, zaowocowało rosnącą świadomością jego skali i powagi. Tylko w Stanach Zjednoczonych istnieje ponad 100 organizacji zajmujących się rozwiązywaniem problemu, a w Wielkiej Brytanii powołano dziesiątki grup wsparcia. Okazuje się jednak, że zrozumienie zjawiska zbieractwa to nie to samo, co jego wyleczenie. Czytaj także: Amerykański fizyk stworzył prototyp wehikułu czasu "Mania kolekcjonerska" i fatalne skutki braku wyrzucania rzeczy Do stosunkowo niedawna zbieractwo było mało zbadane. Chorobę postrzegano jako pochodną zaburzenia obsesyjno-kompulsywnego. Ale nie jest to nowe zjawisko. Być może najbardziej znanymi osobami dotkniętymi chorobą są bracia Homer i Langley Collyer, którzy w latach 1909-1947 zapełnili swoją kamienicę w Harlemie w Nowym Jorku zgromadzonymi rzeczami. Czytaj wszystkie artykuły z cyklu "Interia Bliżej Świata" Po ich śmierci wydobyto 120 ton różnych rzeczy, śmieci oraz najróżniejszych przedmiotów. W 1947 r. niemiecki psychoanalityk Erich Fromm opisał "zbieractwo" jako sposób radzenia sobie z niepewnością poprzez chęć nie rozstawania się z przedmiotami. Piętnaście lat później psychiatra Jens Jansen odniósł się do "manii kolekcjonerskiej", opisując starszych ludzi, którzy zgromadzili nadmierną ilość przedmiotów. W latach 90. obserwacje te zaczęły przekształcać się w kryteria diagnostyczne: nabywanie i trudność w pozbyciu się rzeczy, które wydają się bezużyteczne; zagracanie mieszkań do tego stopnia, że trudno z nich korzystać oraz cierpienie spowodowane takim zachowaniem. W 2013 r. w kolejnej edycji klasyfikacji zaburzeń psychicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego (Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders), po raz pierwszy uwzględniono patologiczne zbieractwo jako samodzielne zaburzenie. W tym samym roku NHS formalnie uznał syllogomanię za zaburzenie psychiczne i przedstawił wytyczne dotyczące leczenia. W 2018 r. WHO postąpiła podobnie. Ale nie wszyscy psychiatrzy opowiadali się za zmianą. Niektórzy ostrzegali przed patologizacją normalnych zachowań, podczas gdy inni debatowali nad momentem, w którym zbieractwo wymaga pomocy medycznej. - Czasami wszyscy możemy mieć problemy z wyrzucaniem rzeczy, które mają wartość sentymentalną - mówi Satwant Singh, lekarz psychiatra i ekspert od zbieractwa. - Ale jeśli jest się chorym, dochodzi się do punktu, w którym nie można żyć własnym życiem, a normalne funkcjonowanie w domu staje się niemożliwe - dodaje. Czytaj także: Amerykanom może zabraknąć soku pomarańczowego Zbieractwo jak dziwactwo. Kłopot z bagatelizowaniem Ale poza światem medycznym zbieractwo nadal często jest przedstawiane jako zwykłe lenistwo i oznaka braku dbałości o porządek. - Mam wrażenie, że niektórzy koledzy woleliby się tym nie zajmować, ponieważ uważają, że chodzi o ludzi, którzy są brudni, śmierdzący i dziwaczni - powiedział mi jeden z londyńskich urzędników. Zbieractwo jest błędnie kojarzone z wiekiem i ubóstwem, ale dotyka ludzi w każdym wieku i jest powszechne na całym świecie. Naukowcy zgadzają się, że gromadzenie często zaczyna się lub nasila się w reakcji na żałobę po stracie bliskiej osoby lub życiową traumę. Ale nie dotyczy to wszystkich: niektórzy mogli wyuczyć się zachowań lub mieć predyspozycje genetyczne - jedno z badań wykazało, że 50 proc. chorych ma bliskiego krewnego, który gromadził niepotrzebne rzeczy. Inna sprawa to nakładanie się innych schorzeń psychicznych: około 50 proc. chorych zmaga się z depresją, a około 20 proc. ma zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne. W przypadku osób starszych demencja może powodować lub pogarszać zachowanie. Biorąc pod uwagę, że ludzie mają bardzo różne poziomy tolerancji, specjaliści opracowali test o nazwie Clutter Image Rating, aby zmierzyć poziom tolerancji na bałagan. Składa się on ze zdjęć kuchni, sypialni i salonu. Każde z pomieszczeń jest stopniowo wypełniane większą liczbą obiektów w skali od jednego do dziewięciu. Na poziomie 1 pomieszczenia są dość puste; podłoga czysta z zaledwie kilkoma przedmiotami gdzieniegdzie. Na poziomie 3 panuje już znacznie większy bałagan, a przedmioty są porozrzucane na podłodze w coraz większym nieładzie. Na poziomie 5 ubrania, gazety i śmieci leżą już niemal wszędzie, a podłoga jest prawie całkowicie zasłonięta. Na poziomie 9 ledwo widać ściany. Czytaj także: Młodzi unikają rozmów telefonicznych. Naukowcy ostrzegają "Żyją bez pomocy, bo wstydzą się prosić o pomoc" Wielu osobom z tendencją do gromadzenia niepotrzebnych rzeczy nigdy nie przeszkadza bałagan w pomieszczeniach z poziomu 9. Jak zauważył psycholog z Oksfordu, Paul Salkovskis, jeśli rzeczy są uporządkowane lub gdy dana osoba ma miejsce, aby je pomieścić, nadmiar rzeczy niekoniecznie jest problematyczny. - Jeśli ktoś jest szczęśliwy w wyjątkowo zagraconym otoczeniu to w porządku - musimy zaakceptować, że ludzie są różni - mówi Nele Van Bogaert, która prowadzi program wsparcia dla osób z tendencją do zbieractwa dla organizacji charytatywnej MRS Independent Living. - Ale gdy tylko bałagan zacznie wpływać na życie innych, traci się prawo do nieporządku - dodaje. W Wielkiej Brytanii, gdy nieruchomość zostanie sklasyfikowana na poziomie 4 w ramach Clutter Image Rating, specjaliści klasyfikują lokatora jako zbieracza, a Straż Pożarna uważa, że zgromadzone mienie stanowi poważne zagrożenie dla zdrowia i życia. Na tym etapie zbierający może naruszyć nie tylko umowy najmu i ustawę o mieszkalnictwie (która ma zastosowanie do mieszkań socjalnych i prywatnych umów najmu), ale także ustawę o zdrowiu publicznym, która dotyczy wszystkich, w tym właścicieli domów. Doktor Singh opisał mężczyznę, który był właścicielem pięciu nieruchomości, ale spał w swoim samochodzie, ponieważ wszystkie z domów były całkowicie zagracone. Zbieracze często śpią na sofach lub w korytarzu, ponieważ nie mogą dotrzeć do sypialni. Zdarza się, że żyją bez bieżącej wody, ponieważ są zbyt zawstydzeni, by prosić o pomoc. Czytaj także: Łowcy wraków na tropie niesamowitych skarbów Lekceważąca odpowiedź lekarza Eliza Johnson (dane zmienione - red.) jest samotną matką mieszkającą w hrabstwie Surrey w południowo-wschodniej Anglii. Opiekuje się dwudziestokilkuletnim synem, który cierpi na zaburzenia rozwojowe. Blisko 50-letnia kobieta opisuje siebie jako "ekstremalną" zbieraczkę. Mówi, że jej problemy przybrały na sile w związku z trudnościami w pracy: pracodawca zwolnił ją, gdy była w ciąży. - Zastanawiam się, czy powodem był strach, a może poczucie osaczenia - wyznaje. Johnson nie może dostać się do swojej sypialni, dlatego śpi w pokoju syna, gdy on akurat śpi na sofie. Kobieta podejrzewa, że uporczywy kaszel, który jej towarzyszy od kilku, lat jest spowodowany pleśnią w domu. Syn ciągle powtarza, że chce się przeprowadzić. - Mówi, że w domu jest okropnie, ale nie chce pomóc w porządkach - dodaje kobieta. Jego odmowa jest zarówno źródłem ulgi, jak i frustracji. Johnson ma dwa samochody, jeden wypełniony niepotrzebnymi przedmiotami - ubraniami, kosmetykami, torbami z jedzeniem - nigdy nie wniesionymi do domu. Drugi jest w połowie zagracony, a kiedy ostatnio się zepsuł, Eliza Johnson musiała go posprzątać, by mechanik zgodził się na naprawę. Wyrzucenie rzeczy z auta nie było łatwe, ale wniesienie ich do domu także nie należało do najprzyjemniejszych. - Musiałam znaleźć miejsce na wszystko. Dużo rzeczy upchnąłem w szafce w przedpokoju. Reszta jest prawdopodobnie na moim łóżku. Jestem wyczerpana i przytłoczona - opowiada. Eliza Johnson po raz pierwszy zwróciła się o pomoc do swojego lekarza rodzinnego około 15 lat temu. W odpowiedzi usłyszała sugestię, by pozbyć się zbędnych rzeczy. To najgorsza rada. - Nie mogę nikogo zaprosić do siebie - przyznaje. - Przyjaciele nie szczędzili negatywnych komentarzy. A ja nie mogę poradzić sobie ze wstydem - przyznaje. Gdy tylko Eliza Johnson wyrzuca cokolwiek, czuje rozczarowanie sobą. - To jak jakby wyrzucało się swoje marzenia - dodaje. Czytaj także: Młodzi pracownicy panicznie boją się urządzeń biurowych Brak możliwości powrotu do domu W czerwcu wybrałam się do mieszkania komunalnego w południowym Londynie z Damianem Simonem, założycielem firmy sprzątającej London Blitz Clean. Lokatorka mieszkania - kobieta po osiemdziesiątce - od pewnego czasu przebywała w tymczasowym mieszkaniu po tym, jak w szpitalu uznano, że nie może wrócić do domu ze względu na obawy o bezpieczeństwo. Wjechaliśmy windą na piąte piętro i weszliśmy do wąskiego korytarza. W kuchni, na lewo od drzwi wejściowych, z szafek wysypały się naczynia i sztućce. Puszki z jedzeniem zajmowały niemal każdą wolną przestrzeń. Z rur ciekła woda. Na korytarzu stała zepsuta pralko-suszarka, częściowo blokując dostęp do łazienki. Sypialnia była nieużywana od kilku lat, ubrania wysypywały się z wbudowanej szafy, zakrywały łóżko i piętrzyły się na podłodze do wysokości ramion. Przez ostatni tydzień członkowie rodziny 80-latki próbowali uprzątnąć mieszkanie, pakując jak najwięcej rzeczy do wyniesienia, a firma London Blitz Clean miała dokończyć pracę. Siostra kobiety, sama po siedemdziesiątce, przyjechała z zagranicy. - Wyrzuciliśmy mnóstwo nieotwartych, zupełnie nowych rzeczy - powiedziała. Damian Simon pokiwał głową, gdy jego kolega, ubrany w niebieski kombinezon i rękawice ogrodnicze, szybko pracował nad wyniesieniem wypchanych worków na śmieci z sypialni do furgonetki. - Chcę, żeby wszystko zniknęło - powiedziała siostra, wskazując na salon, po czym opadła ze zmęczenia z powrotem na sofę. - Wiem, że to choroba. Czuję złość - powiedziała siostra 80-latki ze łzami w oczach. - To trwa od lat. Moja siostra całe życie pracowała i nigdy nie dostała żadnego wsparcia. Nikt jej nie pomógł. Zawsze płaciła czynsz na czas. Dlaczego ktoś na to pozwala? - pyta kobieta. Czytaj także: Postpraca. Nadchodzi era czasu wolnego Z opieki społecznej do firmy sprzątającej Damian Simon w przeszłości był pracownikiem opieki społecznej. Założył London Blitz Clean w 2015 r., po tym, jak zauważył, ile osób utknęło w szpitalu, ponieważ nie można ich było odesłać z powrotem do zagraconych i niebezpiecznych domów. Jego firma współpracuje z lokalnymi urzędnikami oraz szpitalami w całej stolicy. W zależności od skali zadania, błyskawiczne sprzątanie może kosztować tysiące funtów i zająć od jednego do dziesięciu dni. Ale lokalne władze nie zawsze płacą. W niektórych przypadkach firma może zmusić lokatora do pokrycia całości lub części kosztów. Dla firmy Simona priorytetem jest szybkie sprzątnięcie - sprawienie, by nieruchomość stała się bezpieczna i czysta. Kolekcja patologicznego zbieracza Co najczęściej gromadzą osoby, które zmagają się z patologicznym zbieractwem? Damian Simon opowiada, że jego firma najczęściej usuwa ubrania, książki i niezliczone ilości kartonów. Ale niejednokrotnie zdarzało mu się usuwać z domów fekalia. - Osoby dotknięte patologicznym zbieractwem mogą czuć, że pozbywanie się przedmiotów, jak zużyte tampony lub butelki z moczem, osłabia ich poczucie pewności siebie - analizuje doktor Singh. Czytaj także: Chcesz żyć dłużej? Jedz jak stulatek Rozwiązanie tymczasowe Moi rozmówcy wskazują, że posprzątanie nieruchomości jest rozwiązaniem tymczasowym, które eliminuje objawy zbieractwa, ale nie przyczyny. Ale nawet specjaliści przyznają, że jest to konieczne, gdy istnieje zagrożenie dla bezpieczeństwa. Jednak dla chorego krzątanie się obcych po domu może być niełatwym doświadczeniem. - Wyobraź sobie nieznajomych wchodzących do twojego domu i zajmujących się twoją własnością. Należy pamiętać, że osoby patologicznie gromadzące przedmioty mają z nimi specyficzny związek - wskazuje doktor Singh. W 2014 r. 61-letni Edward Brown z Blackburn w północno-zachodniej Anglii, po wizycie urzędnika został powiadomiony przez spółdzielnię mieszkaniową, że musi zgodzić się na natychmiastowe uprzątnięcie mieszkania. W przeciwnym razie mężczyźnie groziła eksmisja. Brown zgodził się, ale czuł się bardzo niekomfortowo. Pracownicy firmy sprzątającej wygłaszali w trakcie prac pogardliwe komentarze. Wśród wyrzucanych przedmiotów, mężczyzna zauważył m.in. zupełnie nową parownicę do ubrań. Udało mu się ją odzyskać, ale wiele z rzeczy utracił. I niemal natychmiast udał się na zakupy, na których wydał 500 funtów na nowe przedmioty. Po uprzątnięciu mieszkania Edward Brown nie uzyskał specjalistycznej pomocy od spółdzielni mieszkaniowej ani lokalnych władz, a liczba rzeczy w jego mieszkaniu zaczęła ponownie rosnąć. Ze statystyk lokalnych wynika, że to powszechne zjawisko. Okazuje się, że patologiczni zbieracze rzeczy po przymusowym oczyszczeniu mieszkania najczęściej nie zmieniają nawyków. Po prawie 10-ciu latach Edward Brown niechętnie wpuszcza do domu kogokolwiek. Czytaj także: Praca, nauka i samotność. Pokolenie Z w Chinach i Indiach "Jesteś śmieciem, jak twoje rzeczy" Brown przypisuje swoje problemy z pozbyciem się gromadzonych rzeczy trudnemu dzieciństwu. - Czuje się bezpieczniej, gdy rzeczy są u mnie w domu - mówi. - Każdy, kto próbuje się do mnie zbliżyć, musi dosłownie najpierw przejść przez to wszystko - dodaje. Edward Brown mieszka z żoną, która ma problemy psychiczne i fizyczne. Jak dodaje, żona nie gromadzi patologicznie rzeczy, ale je "zbiera". Małżeństwo ma słabość do pluszowych maskotek, a dodatkowo Edward Brown zgromadził pokaźną ilość gier oraz klocków Lego i różnego sprzętu AGD i RTV, w tym frytkownic, mikrofalówek, wentylatorów i starych komputerów stacjonarnych. Brown gromadzi żywność konserwowaną i kupuje ją, nawet jeśli szafki w domu są już przepełnione, ale jednocześnie stara się wyrzucić przedmioty, które zgodnie z definicją NHS "większość ludzi uznałaby za śmieci": kartony czy puste plastikowe butelki. Edward Brown żyje w rozdarciu. Z jednej strony oburza się, gdy inni mówią mu jak ma żyć. Ale czasem odczuwa pragnienie zmian. - Dlaczego mam z tym problem? - pyta. Ale mężczyzna i tak może mówić o szczęściu. Po wszystkim mógł zostać we własnym domu. Mniej szczęścia miała Michelle Lambert (dane zmienione - red.). 63-letnia kobieta do października 2022 r. mieszkała samotnie w mieszkaniu komunalnym w południowym Londynie. Jak na ironię, kobieta pracuje jako specjalistka ds. BHP, a jednocześnie przez większość dorosłego życia zmagała się z patologicznym zbieractwem. Pod koniec 2022 r. spółdzielnia nakazała kobiecie dokonać napraw w mieszkaniu, w którym przez lata nagromadziło się wiele usterek, od przeciekającego dachu po wilgoć czy coraz gorzej działającą instalację elektryczną. Skończyło się na przymusowym uprzątnięciu mieszkania i wysłaniu ich do magazynu. Kobieta trafiła natomiast do tymczasowego lokalu, gdzie nadal przebywa. Gdy zwróciła się z prośbą o harmonogram napraw - które, jak mówi, jeszcze się nie rozpoczęły - powiedziano jej, że opóźnienie było spowodowane jej patologicznym zbieractwem. - To tak jakby mówili mi: po prostu jesteś śmieciem, więc twoje rzeczy też są śmieciami - mówi z goryczą. Czytaj także: W USA sprawdzili, jak często małżeństwa wykonują ten sam zawód Syzyfowe prace Jody Hake pracuje w pomocy socjalnej w mieście Sevenoaks położonym na połoduniowy-wschód od Londynu. Mówi, że największą trudnością jest nakłonienie chorych do przyjęcia pomocy. Kobieta stara się trzymać zasady: oferowania pomocy w trakcie rozmowy telefonicznej, ale nie więcej niż sześć razy. Jeśli jej rozmówca przystanie na współpracę, Jody Hake opowiada, na czym miałaby polegać współpraca. - Moim priorytetem jest bezpieczeństwo. Zależy mi na udrożnieniu dróg ewakuacyjnych czy przejść, ale jeśli ktoś chce zacząć od uzyskania dostępu do kuchni, to zaczynamy od tego - wskazuje. Po ustaleniu wspólnego celu, umawia się na cykliczne wizyty w domu, co tydzień lub dwa. Jody Hake stara się rozmawiać z chorym spokojnie, nie wywoływać presji ani niepokoju, ale być na tyle stanowczą, by krok po kroku posuwać się do przodu w uprzątnięciu mieszkania. Taka żmudna praca może wyglądać niezbyt efektownie dla lokalnych władz, ale wydaje się być bardziej skuteczna niż sięganie po prawnicze paragrafy. Od momentu uruchomienia programu w Sevenoaks, zakwalifikowano do pomocy około 50 osób. Uczestnicy na ogół nie potrzebowali opuszczenia mieszkania. Czytaj także: Młodsi pracownicy coraz bardziej otwarci na romans w pracy Zmiana podejścia Władze lokalne w miejscu zamieszkania Edwarda Browna jak na razie nie dysponują specjalistycznym programem dla mieszkańców zmagających się z patologicznym zbieractwem. Mężczyzna zauważył jednak, że w ostatnich latach urzędnicy zmienili podjecie. Gdy w 2021 r. w domu odwiedził go specjalista od ogrzewania, by dokonać rutynowej kontroli, nie zgłosił natychmiast sprawy do władz spółdzielni, by nakazać natychmiastowe sprzątanie. Ustalono termin z zapasem kilku tygodni na rozpoczęcie sprzątania. Brown wraz z żoną zrobili od tego czasu postępy. I np. dzięki pomocy aplikacji do robienia zakupów udało im się zapanować nad nadmiarem żywności. W tym czasie sprzątane mieszkania powoli postępowało, ale Edward Brown czuł, że urzędnikom łatwiej było skupić się na problemach niż postępach. Terapeuta - nazwali go "dwie mikrofalówki", ponieważ ciągle powtarzał, że wystarczy im jedna - mówił, co mają robić. A to dla obojga było frustrujące. - Decydują, czego potrzebuję, zamiast pozwalać mi podejmować samodzielne decyzje. Co jest złego w posiadaniu dwóch mikrofalówek?! - powiedział. Gdy zbliżał się umówiony termin przed świętami wielkanocnymi, Brown z trudem spał. W tym czasie myślał o samookaleczeniu. W domu znów przybyło przedmiotów. W trakcie jednej z wizyt urzędnik ze spółdzielni powiedział, że mieszkanie było "najgorsze, jakie kiedykolwiek widział". To zdanie na długo zostało z Edwardem Brownem. Mężczyzna przyznał, że - podobnie jak wiele osób, mających problemy z patologicznym zbieractwem - od dawna nie mógł skorzystać z wanny. By zadbać o higienę osobistą przez ostatnie dwa lata wraz z żoną korzystali ze zlewu oraz dużej liczby dezodorantów do ciała. By wyjść naprzeciw problemowi, lokalne władze wydały patologicznym zbieraczom bezpłatny wstęp do pryszniców w ośrodkach sportowych. W moich rozmowach z chorymi zauważyłam, że często towarzyszy im poczucie paraliżu w życiu. Edward Brown wskazuje, że jego marzenia są skromne: by żona mogła poruszać się po ich domu bez konieczności chodzenia po śmieciach; by mogli wejść do salonu, w kuchni użyć kuchenki, a w łazience wanny. Ale nawet te skromne cele wydaja się być poza zasięgiem. Czytaj także: O czym myślą zwierzęta? Przełomowe ustalenia naukowców Koszty zaniedbań mogą być jeszcze większe Od rozpoczęcia pandemii COVID-19 władze lokalne w całej Wielkiej Brytanii zgłosiły gwałtowny wzrost przypadków osób patologicznie gromadzących przedmioty. Zjawisko w połączeniu z ograniczeniem budżetów samorządów i zmniejszeniem funduszy na opiekę zdrowotną i opiekę społeczną, sprawiło, że wspieranie takich osób stało się trudniejsze niż kiedykolwiek. Program pomocy dla 15 osób uruchomiony w Londynie kosztował 30 tys. funtów. Inicjatywa z Sevenoaks - 68 tys. Ale wydaje się, że nie ma alternatyw, gdy spojrzy się na kwoty wydawane na uprzątnięcie mieszkań czy późniejsze opłacanie lokali zastępczych. - Wsparcie kosztuje, ale skutki zaniechań mogą być jeszcze wyższe i to zarówno pod względem finansowym, jak i konsekwencji dla poszczególnych osób - mówi prof. Sarah Hanson, specjalistka od zdrowia społecznego na Uniwersytecie Wschodniej Anglii. W trakcie wielu spotkań na przestrzeni ostatnich miesięcy niejednokrotnie byłam pod wrażeniem podejścia urzędników, pracowników organizacji pomocowych, strażaków czy pracowników socjalnych. Wiele z tych osób zdawało sobie sprawę ze skali problemu i zwyczajnie nie mogło odwrócić wzroku. Czytaj także: Dziki świat rzadkich roślin. Ceny zwalają z nóg "Chcę normalnego życia" W styczniu pojechałam do Blackburn, aby po raz pierwszy spotkać się osobiście z Edwardem Brownem (wcześniej rozmawialiśmy przez telefon). Był zbyt zdenerwowany, by zabrać mnie do domu. Przyznał, że ilość rzeczy znacznie przyrosła w czasie Bożego Narodzenia i "może to być niebezpieczne". Odebrał mnie z dworca swoim samochodem. Na tylnych siedzeniach znajdowało się mnóstwo rzeczy, w tym ubrania i elektryczny wentylator. - Dodatkowy schowek - powiedział z uśmiechem. Czytaj także: Miasteczko, które stało się obsesją króla Karola III Brown zawiózł mnie do kawiarni i przy śniadaniu pokazał zdjęcia mieszkania. Jedynym miejscem, w którym on i jego żona mieli skrawek przestrzeni pozwalający na jako taką swobodę, było łóżko otoczone pudłami i stosami ubrań. Tu jedli posiłki, oglądali telewizję (na iPadzie, bo telewizor jest zastawiony) i spali. Nieudana próba opróżnienia salonu oznaczała, że łazienka była pełna. W wannie znajdowały się plastikowe butelki, wiadra oraz różne artykuły gospodarstwa domowego. - Pomyślałem: na razie włożę to do wanny. Zawsze tak się mówi, dopóki nie przeniosę tego gdzie indziej, ale wtedy staje się to przytłaczające - przyznał. Brown czeka na decyzje lokalnych władz ws. zapłaty za uczestnictwo w 12-miesięcznym programie dla patologicznych zbieraczy, organizowanym przez lokalne władze. Nie stać go na taki wydatek. Mężczyzna ma nadzieję, że jego pragnienie dokonania zmian w życiu powstrzyma groźbę eksmisji, która wisi nad nim, ponieważ nie jest w stanie dotrzymać kolejnych terminów pozbycia się z mieszkania zbędnych rzeczy. - Nie sądzę, by ktokolwiek wybrał świadomie takie życie - powiedział. - Chcę po prostu normalnego życia, ale sam nie mogę tego osiągnąć- dodał. --- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły! --- Tekst przetłumaczony z "The Guardian" - www.theguardian.com Autor: Samira Shackle Tłumaczenie: Mateusz Kucharczyk Tytuł i śródtytuły oraz skróty pochodzą od redakcji --- CZYTAJ TAKŻE: Łowcy wraków na tropie niesamowitych skarbów Nowa, rewolucyjna technologia. Niemcy zacierają ręce