Interia współpracuje z czołowymi redakcjami na świecie. W naszym cotygodniowym, piątkowym cyklu "Interia Bliżej Świata" publikujemy najciekawsze teksty najważniejszych zagranicznych gazet. Brytyjski "The Economist", z którego pochodzi poniższy artykuł, ukazuje się nieprzerwanie od 1843 r. i należy do najpopularniejszych na świecie magazynów poświęconych tematyce politycznej i biznesowej. Ma opinię jednego z bardziej wpływowych tytułów prasowych na świecie. Czterogodzinny lot z Dubaju, centrum finansowego Bliskiego Wschodu, może kosztować tysiąc dolarów w obie strony. Wczasowicze wydadzą średnio ponad 450 dolarów za pokoje hotelowe i 100 dolarów posiłki z grillowaną rybą. Jednodniowe karnety do klubów plażowych kosztują około 25 proc. miesięcznej płacy minimalnej mieszkańców, a mimo to kurorty są wypełnione po brzegi. I tak jest w niemal wszystkich lokalizacjach nad libańskim wybrzeżem Morza Śródziemnego. Więcej ciekawych historii z całego świata w każdy piątek w Interii Kiedy jeden z turystów zadzwonił w lipcu, tuż przed planowanym wylotem, do jednego z hoteli, by dokonać rezerwacji na ostatnią chwilę, zdezorientowany recepcjonista zapytał, czy jego rozmówca ma na myśli lipiec 2024 roku. To scenka pokazuje skalę popularności Libanu w ostatnich miesiącach. Wprawdzie nie mamy do czynienia z Riwierą Francuską ani greckim Mykonos, a Libanem, który od wielu lat znajduje się w permanentnym kryzysie - od 2019 r. waluta straciła 98 proc. wartości, a PKB spadło o 40 proc. - to jednak zagraniczni turyści chętnie odwiedzają ten kraj. I dzieje się tak pomimo szalejącej od lat inflacji - przekroczyła w marcu 260 proc. Aby chociaż częściowo ugasić gospodarczy pożar, władze próbują uzyskać pomoc finansową w wysokości 3 mld dolarów od Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW). Czytaj także: Liban z najdroższym McDonald’sem na świecie Liban: Turystyka kołem ratunkowym dla gospodarki Gospodarcze okoliczności nie powstrzymały właścicieli lokalu Skybar, uwielbianego klubu nocnego w Bejrucie, przed ponownym otwarciem w czerwcu br. po trzyletniej przerwie. Goście mogą liczyć na wiele atrakcji, popijać egzotyczne koktajle i tańczyć przez całą noc na dachu skrzącym się od świateł neonów, nawet jeśli kilka metrów niżej na poziomie ulicy panują egipskie ciemności, ponieważ władz nie stać na oświetlenie. "Inszallah (jeśli Bóg pozwoli - red.), MFW nie śledzi naszego konta na Instagramie" - zażartował jeden z miejscowych komików. Walid Nassar, minister turystyki, spodziewa się tego lata 2 mln odwiedzających - około 40 proc. całkowitej liczby mieszkańców kraju. Większość z nich to libańscy emigranci, dla których podróż latem do domu jest bardzo ważna. Ale w zależności od tego, kogo zapytać, wizyty diaspory są albo uznawane za bardzo potrzebny impuls dla zrujnowanej gospodarki, albo stanowią przypomnienie o problemach, które zrujnowały ją w pierwszej kolejności. Czytaj więcej: W kraju panują egipskie ciemności, a mieszkańcy nie mają co jeść Wielki kryzys w Libanie Kryzys w Libanie jest skutkiem piramidy finansowej zbudowanej przez... bank centralny. Wybuch wojny domowej w Syrii, napływ setek tysięcy migrantów oraz działalność Hezbollahu zniechęciły zagranicznych inwestorów. Aby utrzymać lokalną walutę w ryzach, skonstruowano mechanizm, który polegał na zachęcaniu Libańczyków do deponowania środków w bankach na wysoko oprocentowanych kontach. Bank pożyczał dolary na wysoki procent, by móc na bieżąco spłacać deponentów. Ale w 2019 r. nie było już wystarczającej liczby nowych depozytów, by utrzymać finanse w ryzach. Doszło do kryzysu, inflacja wystrzeliła ponad 100 proc., a mieszkańcy nie mogli wypłacać pieniędzy z kont. Kraj zbankrutował w 2020 r. Czytaj wszystkie artykuły z cyklu "Interia Bliżej Świata" Potem nastąpiły lata monetarnego szaleństwa. Od 1997 r. kurs funta libańskiego był ustalony na poziomie wymiany 1 dolar - 1,5 tys. funtów, ale oficjalny kurs dość szybko stał się nieistotny. Wprowadzono różne quasi-oficjalne kursy, a wedle kursu czarnorynkowego funt stale osłabiał się w stosunku do dolara. Żartowano, że w kraju, w którym oficjalnie uznano aż 18 grup etno-religijnych, istnieje 18 różnych kursów wymiany dolara. M.in. to sprawiło, że będący w dramatycznej sytuacji kraj stał się popularnym celem zagranicznych podróży dla turystów. Czytaj także: Spór Izraela i Libanu. Możliwa kolejna wojna Żywność towarem luksusowym Liban manipuluje kursem, by wesprzeć rodzimego funta. Gdy korespondent "The Economist" zaprosił kilka osób na lunch w knajpce przy plaży, rachunek wyniósł 765 tys. funtów, czyli więcej niż miesięczna płaca minimalna: 196 dolarów po kursie wspieranym przez rząd i tylko 39 dolarów po kursie czarnorynkowym. Okazało się jednak, że ceny dogoniły rzeczywistość. Rząd wstrzymał większość dotacji, ponieważ nie może sobie już na nie pozwolić. W pewnym momencie półlegalny kurs wymiany Sayrafa, tolerowany przez libański rząd, wzrósł do ponad 80 tys. funtów za dolara. W praktyce część gospodarki uległa dolaryzacji, a ceny w restauracjach są często podawane w dolarach. Inflacja sprawiła, że większości Libańczyków jeszcze trudniej jest związać koniec z końcem. Ceny wydają się wyższe niż kiedykolwiek, dlatego jedzenie stało się luksusem. Koszt koszyka podstawowych produktów spożywczych wzrósł o ponad 1,7 tys. proc. Od 2019 r. połowa libańskich rodzin nie może sobie pozwolić na zapewnienie podstawowego wyżywienia, nie mówiąc o takich luksusach jak wakacje. Turystyka na ratunek Przy stopie bezrobocia na poziomie 30 proc. turystyka jest jednym z niewielu sektorów, który generuje nowe miejsca pracy. Minister Nassar szacuje, że turyści wydadzą w tym roku 9 mld dolarów - równowartość 41 proc. PKB Libanu. Mimo to niewiele z tych pieniędzy trafia do pracowników. Kelnerzy i barmani mogą liczyć na pensje 150-200 dolarów miesięcznie. W 1977 r. "The Economist" ukuł termin "choroba holenderska", by opisać, w jaki sposób bogactwo towarowe może zaszkodzić gospodarce kraju. Liban nie ma takich zasobów, chociaż zagraniczne koncerny wydobywcze szukają usilnie złóż gazu ziemnego u wybrzeży Morza Śródziemnego. Ma za to rozległą diasporę. Przez dziesięciolecia pieniądze emigrantów pozwalały Libanowi utrzymywać jeden z najwyższych na świecie deficytów na rachunku obrotów bieżących (w 2014 r. wyniósł on 26 proc. PKB). Gospodarka nie była wystarczająco produktywna, ale wielu Libańczyków mogło poczuć się jak w kraju o średnich dochodach, kupując produkty z importu i wyjeżdżając na zagraniczne wakacje. Państwo z dwucyfrową stopą bezrobocia zatrudniało 400 tys. migrantów, którzy pracowali m.in. przy sprzątaniu domów czy na stacjach benzynowych. Wszystko było postawione na głowie, ale "jakoś" funkcjonowało. W sytuacji, gdy diaspora przestała przechowywać pieniądze w niewypłacalnych bankach, łączny udział rocznych przekazów z zagranicy wynosi obecnie 38 proc. PKB. To wystarczy, by utrzymać kraj na powierzchni. Ale wpływy nie przyczyniają się do podtrzymania publicznych lub prywatnych inwestycji, tak potrzebnych dla rozwoju gospodarki. Zamiast tego finansują konsumpcję. To jak kroplówka dla gospodarki kraju zależnego od "choroby holenderskiej". Przypomina to napój słodzony lub puchar z lodami w upalny dzień. Na krótką metę pomaga, ale w dłuższej perspektywie okazuje się zdecydowanie niewystarczające. --- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły! --- Tekst przetłumaczony z "The Economist" © The Economist Newspaper Limited, London, 2023 Tłumaczenie: Mateusz Kucharczyk Tytuł i śródtytuły oraz skróty pochodzą od redakcji --- CZYTAJ TAKŻE: W Libanie kłócą się o zmianę czasu. Kraj podzielił się na dwie grupy Libańczycy napadają na banki. Mają jeden cel