Według jednej z definicji autorytetem jest "człowiek mający duże poważanie ze względu na swą wiedzę lub postawę moralną, stawiany za wzór do naśladowania, mający wpływ na postawy i myślenie innych ludzi". Historycznie rzecz biorąc, autorytetami powszechnymi, ogólnokrajowymi najczęściej bywali politycy, wojskowi, naukowcy i hierarchowie kościelni. Dziś, wydawałoby się, powinno być podobnie. Szczególnie teraz, gdy znajdujemy się w momencie zagrożenia spowodowanego pandemią koronawirusa. Wydawało się, że rządzący doskonale to rozumieją. Początek epidemii niósł za sobą poczucie niewiadomej, lęku i szoku. Potrzebne były zdecydowane działania i słowa, które często mają większą moc niż nawet najostrzejsze nakazy i zakazy. Słowa otuchy, wsparcia, rady i uspokojenia. Politycy, lekarze, hierarchowie kościelni W marcu i kwietniu w taką rolę wszedł minister zdrowia Łukasz Szumowski i jego koledzy z rządu. Uspokajali, że sytuacja jest pod kontrolą, cierpliwie tłumaczyli potrzebę wprowadzania nowych obostrzeń i sugerowali troskę o siebie nawzajem. Wszystko po to, by nad Wisłą nie powtórzył się scenariusz znany z Włoch czy Hiszpanii. W dużej mierze się to udało, bo rząd wypracował dyscyplinę społeczną, która uchroniła Polskę od katastrofy. Pomogły w tym też autorytety ze świata nauki. Ni stąd, ni zowąd pojawili się eksperci w temacie wirusologii, o których wcześniej nikt nie słyszał. Jednym z nich był prof. Krzysztof Simon, który stał się ulubieńcem mediów i widzów, bo jak nikt potrafił obrazowo wytłumaczyć potrzebę izolowania, a także barwnie rysował kolejne scenariusze. Był przy tym dość krytyczny wobec działań rządu, ale jego autorytet dawał, summa summarum, efekt, który zadowalał również rządzących - ludzie słuchali jego rad. Długo opieszali byli hierarchowie kościelni, którzy w początkowej fazie epidemii nie wykazywali się inicjatywą. Wraz z upływem tygodni stawali się bardziej elastyczni - najpierw dopuścili możliwość przyjmowania komunii na rękę, a potem przenieśli transmisje mszy świętych do sieci, co dla wielu wiernych było szokiem. Autorytet biskupów sprawił jednak, że wierni się podporządkowali. Ministrowie i opozycja Dziś niewiele z tego wszystkiego zostało. Dyscyplina społeczna, być może, bezpowrotnie minęła. W jej odbudowaniu nie pomagają autorytety. Ludzie coraz częściej zadają sobie pytanie, czy koronawirus rzeczywiście istnieje, czy obostrzenia są potrzebne, czy to wszystko naprawdę jest tak niebezpieczne. Wbrew pozorom te pytania są zasadne, bo kolejne przykłady ważnych osobistości pokazują, że można nabrać wątpliwości. Oto niektóre z nich: Minister zdrowia Łukasz Szumowski w wakacje wylatuje na urlop do Hiszpanii. Tej samej Hiszpanii, w której jeszcze niedawno brakowało łóżek dla pacjentów. Prof. Krzysztof Simon urlop spędza w Polsce, w Kołobrzegu. Jest na zatłoczonej plaży w szczycie sezonu urlopowego, gdzie o dystansie społecznym nie ma mowy. Prawa ręka Mateusza Morawieckiego minister Michał Dworczyk zostaje objęty kwarantanną. Dwa dni później bierze udział w stacjonarnym posiedzeniu sztabu kryzysowego. Później poinformował, że "w ostatnim czasie" przeszedł trzy testy na obecność koronawirusa i każdy z nich dał wynik negatywny. Z tego powodu poprosił Głównego Inspektora Sanitarnego o zwolnienie z przebywania w kwarantannie w związku z wykonywanymi obowiązkami służbowymi. Szef GIS zgodę wydał. Krzysztof Bosak z Konfederacji, uporczywie, wraz z posłami swojego ugrupowania, przekonuje, że noszenie maseczek w Sejmie jest niepotrzebne i niezgodne z prawem. Tymczasem punkt widzenia wyraźnie zmienia się od miejsca pobytu, bo sam Bosak zakłada już maseczkę w kościele czy na zakupach. Nowy minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek w momencie znaczących wzrostów zakażeń i chwilę przed tym, jak sam zachorował na COVID-19, odwiedza babcię w szpitalu. Jak sam później tłumaczył: "W sobotę nie miałem żadnych objawów koronawirusa i nie byłem skierowany na kwarantannę. Wobec poważnego stanu mojej 88-letniej babci po udarze, widziałem ją krótko w szpitalu, zgodnie z procedurami, w pełnym reżimie sanitarnym". Kilka dni temu w Bolesławcu otwarto nowe biuro poselskie Jarosława Dudy i Piotra Borysa. Sieć obiegło zdjęcie uśmiechniętych posłów i byłego lidera PO Grzegorza Schetyny. Oczywiście o zachowaniu dystansu nie było mowy, a maseczek na twarzach zabrakło. Nowy minister rolnictwa i rozwoju wsi Grzegorz Puda, dwa dni po wprowadzeniu obowiązku zakrywania ust i nosa w całej Polsce, na konferencji prasowej z premierem maseczkę miał na brodzie. Po ponad pół roku od pojawienia się w Polsce pierwszego przypadku COVID-19 rzecznik resortu zdrowia Wojciech Andrusiewicz założył maseczkę. Wcześniej nie widział takiej potrzeby, mimo że zachęcał do jej noszenia Polaków. Twierdził, że nie musiał nosić maseczki, bo wykonywał zadania służbowe na terenie budynku. Burzę w sieci wywołuje też wspólne zdjęcie biskupów podczas 387. Zebrania Plenarnego KEP w Łodzi. Widać na nim kilkudziesięciu hierarchów ustawionych bardzo blisko siebie, bez maseczek. "Takie rzeczy trzeba wytykać" O komentarz poprosiliśmy socjologa i politologa prof. Jarosława Flisa. - To są sprawy, których nie ma co usprawiedliwiać. To dowody na upojenie władzą. Przekonanie ludzi władzy, że obowiązują ich inne standardy. To stara pokusa, pewnie równie stara jak sama władza. Nie zmienia to jednak faktu, że takie rzeczy trzeba wytykać. Pewnie byłoby lepiej, gdyby ministrowie i autorytety zaczynały od siebie i pokazywały, na czym polega problem. Ale jeśli nawet tak nie jest, to świat się nie kończy - mówi nam prof. Flis. To kilka przykładów działań, ale są też wypowiedzi, które mają równie demotywującą moc. Kilka dni temu wicepremier Jarosław Kaczyński wręczył nagrodę Bronisławowi Wildsteinowi. Bez maseczki. Później szef KPRM Michał Dworczyk tłumaczył, że "szef PiS był w pracy, więc nie miał takiego obowiązku". Dzień po śmierci pierwszych nauczycieli chorych na COVID-19 minister Łukasz Schreiber mówił: "Oczywiście, jest to ogromna tragedia. Pamiętajmy też, że pedagodzy giną np. w wypadkach samochodowych". Tego samego dnia wicepremier Jacek Sasin podważył zaufanie do walczących z szalejącą pandemią lekarzy. "Oczywiście, występują problemy, tym problemem jest chociażby zaangażowanie personelu medycznego, lekarzy" - stwierdził. Prof. Flis: - Na pewno są to wypowiedzi, mówiąc eufemistycznie, nieprzemyślane. W sytuacjach kryzysowych lekceważenie problemów i szukanie wrogów na zewnątrz, nigdy nie przynosi zysków. Ci, którzy są realnie odpowiedzialni za sytuację, powinni tego typu tematy omijać szerokim łukiem. Do dziś ludzie pamiętają np. "trzeba było się ubezpieczyć" Włodzimierza Cimoszewicza. Takimi wypowiedziami strzela się w stopę. Gołym okiem widać więc, że zaufanie do ważnych osób w państwie, które do tej pory były wyznacznikiem zachowań społecznych, zostało nadwątlone. Trudno będzie je odbudować tym bardziej, że pierwszy szok związany z epidemią minął. Ludzie nabrali dystansu, a autorytetów szukają gdzieś indziej. Chyba że dopiero tragiczna sytuacja wykreuje prawdziwe autorytety. - W naturalny sposób autorytetami powinni być politycy, naukowcy i przywódcy duchowi. Częściej jednak w obecnej sytuacji są to działania oddolne, które dodają otuchy i inicjują pewne zachowania. Dziś chyba tutaj powinniśmy szukać autorytetów - kończy prof. Flis. Łukasz Szpyrka