"GW" poinformowała we wtorkowym (12 maja) wydaniu, że ministerstwo - przepłacając i bez sprawdzenia jakości - kupiło maseczki ochronne za ponad 5 mln złotych. "Zarobił na tym instruktor narciarski, przyjaciel rodziny Łukasza Szumowskiego. Transakcję ułatwił mu brat ministra zdrowia" - podała gazeta. "Nikt nikomu nic nie ułatwiał. Każdą transakcję traktujemy w ten sam sposób" - powiedział na antenie radia Zet szef resortu zdrowia. Dodał, że "gdy pojawiły się w kraju i w Europie wątpliwości dotyczące jakości produktów, zaczęto sprawdzać zasoby i okazało się, że nie zawsze nawet te maseczki, które mają certyfikat, spełniają normy i od tego wszystko się zaczyna". Minister potwierdził, że maseczki, o których napisała gazeta, nie spełniają norm. "W związku z tym zażądaliśmy wymiany towaru na adekwatny" - poinformował. "Jeździłem z nim na nartach" Szumowski powiedział, że wymienionego w artykule Łukasza G., instruktora narciarskiego, zna "sprzed kilku lat, kiedy jeździł z nim na nartach". "On zgłosił się do ministerstwa jako normalny kontrahent, poszukiwał kontaktu, dostał ten kontakt, z tego co wiem, od mojego brata. Na tyle było tej tzw. pomocy, przekierowanie do odpowiednich osób" - dodał. Pytany czy będzie w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury, minister odparł, że "jeśli nie będzie zwrotu i wymiany towaru na spełniający wszystkie wymogi, to oczywiście tak". Co dokładnie ujawniła "Gazeta Wyborcza" Gazeta ujawniła informacje, które - jak przekazano - zdobyła dzięki korespondencji SMS i dwóm nagraniom. Według dziennika źródła te "potwierdzają, jak to się stało, że resort zdrowia kupił za ponad 5 mln zł sprzęt ochronny od przyjaciela rodziny ministra Szumowskiego i jego wspólników". "Gazeta Wyborcza" podała, że dwa dni po ogłoszeniu w Polsce stanu zagrożenia epidemicznego, z bratem ministra zdrowia Marcinem Szumowskim miał skontaktować się Łukasz G., który jest - według dziennika - instruktorem narciarskim z Zakopanego, przyjacielem rodziny Szumowskich. Miał on wtedy zaproponować Marcinowi Szumowskiemu w SMS-ie sprzedaż pół miliona maseczek ochronnych. Następnie brat ministra miał przekazać Łukaszowi G. kontakt do wiceministra zdrowia Janusza Cieszyńskiego odpowiedzialnego za rezerwy na czas epidemii. Jak podaje gazeta, instruktor narciarski, powołując się na ministra zdrowia, umówił się na spotkanie z Cieszyńskim. W konsekwencji między 20 a 30 marca Ministerstwo Zdrowia miało kupić od Łukasza G. 100 tys. maseczek FFP2 i 20 tys. maseczek chirurgicznych. Według gazety resort zapłacił wówczas 4 mln 860 tys. zł. "Czyli 39 zł netto (z VAT ponad 41 zł) za jedną maseczkę FFP2 i ok 8 zł za chirurgiczną. Przed pandemią maseczki FFP2 kosztowały między 2 a 4 zł za sztukę. Chirurgiczne między 50 gr. a 1 zł" - czytamy w "GW". Ministerstwo miało dokupić jeszcze od Łukasza G. 10 tys. maseczek z Ukrainy (48 zł za sztukę) i 3 tys. przyłbic. Jak podała "Wyborcza", w kwietniu zakupy sprzętu ochronnego na czas pandemii - w tym także transakcję z Łukaszem G. - zaczęło badać CBA. W rezultacie na początku maja wiceminister Cieszyński miał wezwać Łukasza G. do resortu. Do zapisu rozmowy z tego spotkania dotarła "Gazeta Wyborcza". Wiceszef resortu miał pokazać Łukaszowi G. ekspertyzy jakości maseczek, z których wynikało, że nie spełniają one polskich norm. Polityk miał też zażądać zwrotu pieniędzy i zagrozić zawiadomieniem prokuratury w razie niespełnienia żądania. Podczas tego spotkania wiceminister miał też zarzucić Łukaszowi G., że przedstawione certyfikaty jakości zostały podrobione. Gazeta zaznacza, że do tej pory wiceminister nie zawiadomił prokuratury. Do sprawy odniósł się także Janusz Cieszyński Janusz Cieszyński był pytany o sprawę podczas konferencji prasowej. Poinformował, że z ramienia Ministerstwa Zdrowia nadzoruje wszystkie czynności związane z zakupami związanymi z przeciwdziałaniem rozprzestrzeniania się epidemii. "Wszystkie zakupy, które były realizowane, za każdym razem były kierowane do mojego zespołu. Tam była przeprowadzana analiza oferty pod kątem ilości, ceny oraz terminu dostawy" - tłumaczył. Podkreślił, że w tym przypadku termin dostawy był niezwykle istotny, szczególnie w pierwszych tygodniach epidemii, kiedy dostępność maseczek dla medyków była mniejsza niż środowisko medyczne oczekiwało. "W momencie, w którym otrzymaliśmy tę ofertę, została ona poddana weryfikacji. Tam był załączony certyfikat, który potwierdzał autentyczność tego towaru" - mówił. "Jeżeli towar jest sprowadzany z zagranicy, trudno jest go poddać testom przed zakupem, dlatego każdorazowo w takich sytuacjach opieramy się właśnie na dokumentach" - wyjaśnił. Wskazał, że płatności dokonano już po odbiorze. Jego zdaniem "to w istotny sposób tę ofertę wyróżniało, bo zazwyczaj wymagana jest zaliczka". Mówił, że producent towaru został zweryfikowany. "To jest firma, która funkcjonuje na rynku od 1996 r. To nie jest firma, która budziła w tym zakresie nasze podejrzenia" - wskazał. "W związku z tym, opierając się o przedłożone nam certyfikaty, zawarliśmy umowę. W momencie, w którym towar został dostarczony, dokonaliśmy płatności (...), a 30 kwietnia w związku z doniesieniami medialnymi dokonaliśmy weryfikacji towaru, który mieliśmy na magazynach" - opowiadał. "Zwróciliśmy się z prośbą niezwłocznie do jedynego certyfikowanego w Polsce laboratorium badającego tego rodzaju produkty, które funkcjonuje w Centralnym Instytucie Ochrony Pracy, następnie 4 maja te próbki zostały przekazane do badania. 5 maja otrzymaliśmy wyniki tych badań, które wykazały, że normy nie zostały spełnione" - podał. "Natychmiast zaprosiliśmy pana Łukasza G. do Ministerstwa Zdrowia i przekazaliśmy mu informację w dniu 6 maja, że ten towar nie spełnia norm, pomimo deklaracji w certyfikacie" - wskazał. "W związku z powyższym, kierując się odpowiedzialnością za środki publiczne, oczekujemy od całego konsorcjum, które reprezentował Łukasz G., zwrotu pieniędzy" - powiedział. W poniedziałek 11 maja odbyło się kolejne spotkanie z przedstawicielami przedsiębiorców, którzy dostarczyli towar. "My się nie cofniemy przed żadnym krokiem prawnym, włącznie ze złożeniem doniesienia do prokuratury" - poinformował. Dodał, że po otrzymaniu negatywnych wyników kontroli wszystkie te maski zostały zablokowane, aby nie trafiły na zewnątrz. Wyjaśnił, że "kontrahentami, którzy dostarczyli towar były trzy podmioty, w tym jednym z nich była firma żony pana Łukasza G.". "My, weryfikując towar dostarczany przez pana Łukasza G., przede wszystkim patrzyliśmy na producenta" - mówił. Dodał, że Łukasz G. i jego wspólnicy byli pośrednikami, którzy przedstawili ofertę zakupu sprzętu. Odnosząc się do zarzutu, że ceny sprzętu były zawyżone, powiedział, że "na skrzynkę MZ przez ostatnie tygodnie trafiło ponad 1000 ofert". "Każdorazowo wchodząc w dyskusję z kontrahentami, tę ofertę negocjujemy. Także w tym przypadku nie zapłaciliśmy pierwotnej ceny ofertowej, ale kilkanaście proc. mniej" - podał. "Mając na uwadze fakt, że nie było konieczności dokonania przedpłaty, termin odbioru był bardzo szybki i mieliśmy pełną dokumentację, cena którą zapłaciliśmy była uzasadniona" - ocenił wiceminister. Cieszyński: To nie był znajomy, tylko instruktor Pytany o rolę ministra Łukasza Szumowskiego oraz jego brata w transakcji odparł, że nigdy nie miał okazji poznać Marcina Szumowskiego. "Rola ministra zdrowia sprowadziła się do tego, że w momencie, w którym otrzymał informację, że taka oferta jest, przekazał ją niezwłocznie do mnie, jako do osoby odpowiedzialnej za zakupy. Na tym jego rola się zakończyła" - mówił. Odpierając sugestię padającą w artykule "GW", że Łukasz G. był dobrym znajomym ministra Szumowskiego, powiedział, że "prawda jest taka, że ostatnim razem pan minister Szumowski korzystał z jego usług jako instruktora narciarstwa kilka lat temu".