Tomasz pochodzi z Polski, mieszka w Szanghaju z żoną. Jak wspomina, już na początku marca, gdy liczba zakażeń koronawirusem w mieście zaczęła rosnąć, pierwsze sklepy zaczęły zamykać się na klientów. Od 10 marca przestał chodzić do pracy. - Wkrótce po tym moje osiedle zostało zamknięte. Początkowo miało to trwać dwa dni, przedłużyło się do dziewięciu. W trakcie co jakiś czas przeprowadzane były testy na COVID-19 wśród mieszkańców. Można było swobodnie zamawiać jedzenie lub inne produkty ze sklepów - opowiada Tomasz. 19 marca osiedle zostało otwarte. - Moja wolność nie trwała długo. Wkrótce zarządzono twardy lockdown w całym mieście, który trwa do dziś - mówi mężczyzna. W Szanghaju jest też pochodząca z Ekwadoru Lizeth Aguirre, doktorantka na Szanghajskim Uniwersytecie Jiaotong. Jej osiedle również z powodu przypadków zakażeń koronawirusem zostało zamknięte w połowie marca, na 10 dni. Dzień po tym, gdy mieszkańcy zakończyli kwarantannę, rząd ogłosił twardy lockdown całego miasta od 1 kwietnia. Lizeth wspomina, że wtedy "ludzie oszaleli". - Wykupili wszystko ze sklepów. Nie mogłam kupić mleka ani warzyw. Kupiłam inne produkty - tyle, aby wystarczyło mi na trzy tygodnie - podkreśla w rozmowie z Interią Lizeth. Paczki żywnościowe od rządu Tomasz przyznaje, że wraz z żoną spodziewali się nadchodzącego lockdownu i tak jak Lizeth zdążyli zgromadzić zapasy żywności. - Jednak wielu ludzi nie miało tego szczęścia - mówi mężczyzna. Od czasu do czasu rząd dostarcza mieszkańcom paczki żywnościowe, jednak zdaniem Tomasza są one bardzo skromne. - Wczoraj dostaliśmy worek ryżu, a wcześniej krewetki i jakieś warzywa, głównie cebulę - wymienia Tomasz. I dodaje: - To nie są porcje wystarczające na kilka dni dla jednej osoby, a co dopiero dla kilku. - Można też próbować zamówić podstawowe produkty, składając zamówienie osiedlowemu komitetowi (osoby zarządzające osiedlem - przyp. red.). Dostawy są organizowane co 2-3 dni, jednak wszystko jest bardzo ograniczone i strasznie drogie - przyznaje nasz rozmówca. Lizeth również dostała kilka paczek żywnościowych od rządu, z czego bardzo się cieszy. Zamówiła również kilka dni temu kilka produktów, a za zakupy zapłaciła dwa razy więcej, niż przed lockdownem. - Przyszły dopiero po trzech dniach, bo wszystko musi być dezynfekowane. Są zatem opóźnienia w dostawach żywności - wskazuje. Część mieszkańców ma też narzekać na braki leków. Jak przekazuje żona Tomasza, w chińskich mediach społecznościowych pojawiło się nagranie starszej kobiety, która jest zamknięta w domu. Zadzwoniła do szpitala. - Prosiła o leki, ponieważ nie ma gdzie ich kupić, a w domu też nic jej nie zostało - mówi nasz rozmówca. - Szpital odmówił. Powiedzieli, że nie mogą niczego dowieźć, bo jest to niebezpieczne - dodaje Tomasz. Wskazuje, że zapewne jest możliwość zamówienia leków na podobnych zasadach, jak żywności od osiedlowych komitetów. "Nie można robić nic" Tomasz pytany, jak w praktyce wygląda twardy lockdown, odpowiada: - Właściwie to nie można robić nic. Jesteśmy zamknięci w domu. Nawet śmieci wystawiamy za próg, po to, żeby zostały zabrane przez wolontariuszy. - Wyjście z mieszkania jest możliwe tylko na czas wykonania testu na COVID-19. Są one obowiązkowe, przeprowadzane średnio co 2-3 dni na terenie osiedla - mówi Tomasz. Lizeth potwierdza. - Mieszkanie opuszczamy tylko w celu wykonania testu. W moim budynku nikt nie ma pozytywnego wyniku, ale już na osiedlu są osoby zakażone. To oznacza, że co najmniej przed dwa tygodnie, jak nie miesiąc, będziemy jeszcze zamknięci - komentuje kobieta. - Oczywiście nie jesteśmy trzymani w domach siłą. Osiedla są jednak strzeżone, a bramy do nich pozamykane. Poza osiedle nie mamy więc szans wyjść, ochrona by na to nie pozwoliła - wskazuje. "Dla wyższego dobra" Pokazaliśmy Tomaszowi nagranie udostępnione na Twitterze przez epidemiologa. Eric Feigl-Ding napisał, że mieszkańcy Szanghaju mają dość obecnej sytuacji. - Moja żona odsłuchała nagranie i mówi, że faktycznie, mieszkańcy krzyczą: "dajcie nam jedzenie" - mówi Tomasz. Wskazuje, że na jego osiedlu jest w miarę spokojnie. - Nikt się nie buntuje. Czasami mieszkańcy wynoszą na balkon głośniki i później całe osiedle zaczyna śpiewać, co może nieco brzmieć jak krzyk. Wieczorami świecą też latarkami. Ogólnie jest jednak w miarę spokojnie - dodaje. - Narracja jest taka, że jesteśmy zamknięci w domach dla wyższego dobra. Nikt nie jest z tego zadowolony, ale co do zasady Chińczycy są bardzo posłusznym narodem i jeśli coś jest z pożytkiem dla państwa, są w stanie się poświęcić - komentuje mężczyzna. Lizeth ocenia: - Po pierwszym tygodniu lockdownu ludzie faktycznie zaczęli się wściekać. Widzę to w mediach społecznościowych. Osobiście nie jestem zła, rozumiem sytuację. Jestem jednak zmęczona. Kilka dni temu mieszkańcy jej osiedla wyszli na balkony uderzając w patelnie i garnki. Lizeth przyłączyła się do tego protestu. - Jesteśmy zamknięci już ponad miesiąc. To trwa za długo. "Trwanie, nie życie" Tomasz przyznaje, że razem z żoną coraz trudniej znoszą izolację. - Brakuje kontaktu z innymi osobami, wyjścia na spacer, możliwości kupienia i jedzenia tego, co się chce. W tej chwili to jest tylko trwanie, a nie życie. Tęsknimy za normalnością - przyznaje nasz rozmówca. I podsumowuje: - To wszystko trwa zdecydowanie za długo. Niestety nie wiadomo, kiedy to się skończy. Zresztą, nawet jakby była podana konkretna data, to nie można temu ufać. Decyzja o zamknięciu Szanghaju zapadła w momencie, w którym liczba zakażeń oscylowała wokół 3 tys., co stanowiło większość zakażeń w całym państwie. Wówczas rozpoczęto masowe testowanie, które powoduje, że liczba odnotowywanych przypadków przekracza już 20 tys. na dobę.