Piotr Witwicki: Kiedy ostatni raz widział pan człowieka? Jan Filip Libicki: - Możemy przyjąć, że pierwszego sierpnia. To był mój asystent, który zostawiał mnie w szpitalu. Czas się trochę dłuży w pokoju trzy na cztery metry. Dobrze, że ma pan internet i telefon, to możemy porozmawiać. - To mi zostaje, bo ludzie, którzy się pojawiają są zamaskowani. Bardzo szczelnie. Z każdej strony. Ma pan okno? - Tak. W sumie to przez nie zobaczyłem dziś kawałek człowieka. Wydaje mi się, że nawet był to mój doktor. Rozpoznaję go po brodzie. Jak się widzi przez trzy tygodnie tylko ludzi w skafandrach, to można odnieść wrażenie, że jest się w jakimś Matrixie. - Trochę jak z filmów o przyszłości. Działa na wyobraźnię. Człowiek ma jednak taką cechę, że do każdych warunków się dostosuje. Ja też się zaadaptowałem. Kiedy był największy kryzys? - Przez cały pierwszy tydzień. Towarzyszyło temu ogólne osłabienie. Ktoś dzwoni i nie mam siły sięgnąć po telefon. Wiedziałem, że muszę zjeść śniadanie, ale jednocześnie miałem wstręt do jedzenia i w dodatku nie miałem siły podnieść bułki. Miałem problemy z wzięciem prysznica. Ciągnął się w nieskończoność, bo każda czynność trwała dwa razy dłużej. Był pan pod respiratorem? - Nie i to jest zresztą bardzo ciekawe. Jest tu przygotowanych czterysta łóżek - zajętych jest sto. Po respiratorem są teraz zdaje się dwie osoby. Nigdy nie wiadomo kogo to trafi. Lekarze też nie wiedzą. W przypadku mojej osoby myślenie było zapewne takie: Libicki jest niepełnosprawny, więc ma chorobę współistniejącą. Zapakujmy go więc do szpitala, bo to grupa ryzyka. Ja to w sumie przeszedłem dość gładko. Jest tu też mężczyzna w moim wieku, który jest właśnie pod respiratorem. Nie ma reguły. Podobnie jest zresztą z zakażeniem. Ja i ojciec jesteśmy w szpitalu, a mama i siostra są czyste. Byliśmy wszyscy w tym samym domu. Trudno jest ustalić kryteria dla tego wirusa. Jak się znosi samotność w takim małym pomieszczeniu? - Trzeba sobie ułożyć dzień: o której się wstaje i co się robi. Cenię sobie to, że o siódmej rano mogę zobaczyć mszę świętą. Potem śniadanie i prysznic. Mam parę książek i tablet. Sam się sobie ułożyć ten dzień, choć jest to dość dziwny układ, bo ostatni posiłek mam o 16.30. Przy takim "okienku" na jedzenie będzie pan chudnąć. - Mam wrażenie, że schudłem, ale nie mam tu wagi. Jedzenie szpitalne jest zresztą otoczone dość dużą niesławą, więc zakładam, że się pan nie objada. - Jednym z objawów tego nieszczęsnego wirusa jest to, że ma się okres, że w ogóle nie chce się nic jeść. I ja i mój ojciec, który też jest zakażony, mieliśmy tak po trzy dni. Nic nie jedliśmy. Na początku się zmuszałem i bardzo mi to nie smakowało. Teraz mi to przeszło i nie narzekam na jedzenie. Jest całkiem dobre. Będę zresztą wszędzie - także za pana pośrednictwem - chwalił szpital jednoimienny przy ulicy Szwajcarskiej w Poznaniu. Zaraz ktoś skomentuje: senatorem, to się opiekują. - Tutaj wszystko chodzi, jak w zegarku i wszyscy tak tu dziś mają. Ale strasznie się tu pana pobyt przedłuża. - Ale jest też znak nadziei. Ostatni test miałem minusowy i jutro drugi raz mnie wymazują. Jak będzie następny minus, to mogę wychodzić. Wcześniej miałem: plus, minusa i dwa niejednoznaczne. Żeby wyjść, muszę mieć dwa minusy, jeden po drugim. To może być odrobinę frustrujące. - Ze względu na swoją niepełnosprawność jestem przyzwyczajony do ograniczeń. Pewnie, jak ktoś biega i jest sprawny, to trudniej mu się funkcjonuje z ograniczeniami. Ja z różnymi formami ograniczeń funkcjonuję zawsze i pewnie dlatego jest mi się łatwiej dostosować. Chcesz wiedzieć więcej na temat pandemii koronawirusa? Sprawdź statystyki: Polska na tle świata Sytuacja w poszczególnych krajach Wskaźniki w przeliczeniu na milion mieszkańców