- Wraz z każdym człowiekiem zaszczepionym na COVID-19, albo takim, który tę chorobę przeszedł, ubywa jedna osoba, od której możemy się zarazić. Do przerwania łańcucha transmisji wirusa dochodzi wtedy, kiedy nie ma się od kogo zarazić i w takiej sytuacji nawet osoby, które są podatne, nie chorują - wyjaśniał w grudniu w rozmowie z Interią dr hab. n. med. Ernest Kuchar, specjalista chorób zakaźnych i medycyny podróży, prezes Polskiego Towarzystwa Wakcynologii. Jego zdaniem, zakładając teoretyczne równomierne rozprzestrzenianie się tak zakażeń, jak i szczepień w populacji, oraz stuprocentową skuteczność preparatu wykorzystywanego do szczepienia, średnio należy zaszczepić około 70 proc. społeczeństwa, czyli w zaokrągleniu 30 mln Polaków. Przy obecnie dostępnych preparatach oznacza to 60 mln iniekcji (szczepionym należy podać dwie dawki w określonym odstępie czasowym). Wyszczepianie potrwa trzy lata? Najwięcej w ciągu jednej doby zaszczepiono blisko 55 tys. osób. Przyjmując optymistycznie, że liczba szczepionych w ciągu doby nie spadnie poniżej tej liczby, perspektywy i tak nie rysują się w jasnych barwach - podanie wszystkich 60 mln dawek w tym tempie zajmie 1091 dni, niemal trzy lata. I to wliczając w to szczepienie we wszystkie dni wolne od pracy. O to, z czego wynika takie, a nie inne tempo szczepień, zapytaliśmy dr-a Jerzego Friedigera, dyrektora krakowskiego szpitala Żeromskiego. - Moim zdaniem w kwestii tempa wszystko jest do opanowania, ale musimy mieć pewną stabilność. Wiemy już ile osób jesteśmy w stanie zaszczepić i musimy mieć pewność, że będziemy mogli dostać odpowiednią liczbę dawek szczepionki - wyjaśnia lekarz. - Jest też kwestia szczepień sobotnio-niedzielnych. Oczywiście, że możemy szczepić w te dni, ale będzie to droższe. Do każdego punktu szczepień musimy mieć co najmniej trzy osoby. W momencie, w którym trzeba zapłacić za nadgodziny istnieje ryzyko, że pieniądze jakie dostajemy na szczepienie, mogą nam nie pokryć wszystkich kosztów. Jeżeli tylko do jednego stanowiska szczepieniowego muszę zatrudnić co najmniej trzy osoby w ramach godzin nadliczbowych, to to już są duże pieniądze. - Jeżeli chodzi o liczbę wyszczepionych, to niestety idzie nam to dość powoli. Nie mamy wystarczającej liczby szczepionek. Na ten tydzień zamówiliśmy 1400 dawek, a dostaliśmy 1100. Jako duża jednostka moglibyśmy się uporać nawet ze znacznie większą liczbą, jednak dostaliśmy ile dostaliśmy. - Z drugiej strony w sytuacji, gdy po zaszczepieniu wszystkich osób uprawnionych zostają szczepionki, po ostatnich wydarzeniach na WUM lekarze obawiają się tego, jak je rozdysponować, żeby nie było problemów. Tak nie powinno być. Od jednego ze swoich nauczycieli zaczerpnąłem powiedzenie: "Są dwie najniebezpieczniejsze rzeczy na świecie. Przerażony słoń i przerażony lekarz". Nie możemy doprowadzać do takiej sytuacji, w której lekarze będą podejmować decyzje pod wpływem strachu - podkreśla dr Jerzy Friediger. To, że w tym tempie wyszczepienie 30 mln Polaków zajmie około trzech lat to obliczenia czysto teoretyczne, które nie biorą pod uwagę wszystkich zmiennych. Szczepieniami mają być objęte tylko osoby dorosłe, ponieważ żaden producent, którego preparat jest obecnie dopuszczony do użytku w Europie, nie prowadził badań klinicznych na dzieciach i młodzieży. Część osób w ogóle nie będzie chciała się zaszczepić, tłumacząc to teoriami, które nie mają naukowego pokrycia. Spory odsetek społeczeństwa nabędzie też naturalną odporność po przechorowaniu COVID-19. Oficjalne dane mówią, że w Polsce wykryto niecałe 1,4 mln zakażeń, jednak zdaniem ekspertów rzeczywiste liczby są znacznie wyższe. Są dwa scenariusze - optymistyczny i pesymistyczny Szef resortu zdrowia Adam Niedzielski pytany na antenie radia o wypowiedź pełnomocnika rządu do spraw szczepionek Michała Dworczyka o tym, że trzeba się będzie szczepić co roku, podkreślił, że ta sprawa to nadal wielki znak zapytania. Zdaniem ministra zdrowia optymistyczny wariant zakłada, że po zaszczepieniu nabędziemy odporność na dwa lata. Jest jeszcze wariant pesymistyczny, w którym wirus przejdzie poważne mutacje i szczepionka na niego nie zadziała. W takim przypadku, tak jak na grypę, na koronawirusa będziemy się szczepić co roku. Obecnie obserwujemy coś na kształt wyścigu o szczepionkę. Oprócz pakietu zakontraktowanego u producentów przez Unię Europejską do rozprowadzenia w krajach wspólnoty, niektóre państwa dążą do zdobycia dodatkowych dawek, które pozwoliłyby przyspieszyć proces szczepienia ich obywateli. Jeżeli szczepienie będzie potrzebne co roku, może się okazać, że czeka nas rywalizacja o preparat. - Nie sądzę, żeby to miała być walka. My do wszystkiego podchodzimy na zasadzie walki, jednak myślę że to się po prostu ułoży - podkreśla Friediger. - Zwiększy się ilość producentów, nauczymy się przechowywać, transportować szczepionkę. Zawsze jest tak, że na początku jest trudniej, a potem się to jakoś usprawnia. "I tak zawsze będą płaskoziemcy" W związku z ostatnią aferą wokół szczepień osób spoza grupy "0", jakie zostały przeprowadzone w stolicy, pojawia się jeszcze jedna istotna kwestia. - Część szpitali nie zgłasza się do prowadzenia szczepień między innymi przez aferę z Warszawy. Jak ktoś sobie pomyśli, że któryś z pracowników podstawi na przykład ciotkę, albo wujka, który nie mieści się w konkretnej grupie i sprawa się wyda, woli się nie narażać. Myślę, że ta sytuacja ze szczepieniem celebrytów zrobiła dużo złego - mówi nam dyrektor Szpitala im. Żeromskiego. Lekarz przyznaje jednak z drugiej strony, że "to szczepienie mimo wszystko spełniło swoją rolę społeczną". - Jeżeli zachęcimy do szczepienia osoby znane i popularne, to zaszczepi się więcej ludzi. U nas w szpitalu było podobnie. Jak my, jako kadra kierownicza, zaszczepiliśmy się jako pierwsi, to natychmiast zwiększyła się liczba osób chętnych do szczepienia. I tak zawsze będą płaskoziemcy, którzy nie będą chcieli się szczepić, ale to jest ich sprawa. Myślę, że to wszystko jednak znormalnieje - podkreśla lekarz.