- Zniechęca mnie organizacja pracy przychodni i jakość teleporady. W listopadzie usłyszałam, że mam anginę, zapalenie gardła albo zapalenie krtani. Tyle sama wiedziałam, bo gardło mnie bolało. Gdybym chciała wizytę stacjonarną, mogłabym zostać przyjęta za siedem-dziesięć dni. Ale że jestem nauczycielką, potrzebowałam L4, bo trudno przy 38-stopniowej gorączce, z bolącym gardłem i kaszlem, przez kilka godzin stale rozmawiać online z uczniami - opowiada Katarzyna z Łodzi. - Teleporady udzielił lekarz, który wcześniej na oczy mnie nie widział. Wątpię, że zajrzał do mojej karty, skoro zapytał, jaki antybiotyk chcę i jakie wcześniej brałam. Myślę, że wiele osób ma takie doświadczenia, więc gdy chorują, leczą się samodzielnie domowymi sposobami. Beata z małego miasta pod Warszawą nie chodzi do lekarza, bo przeraża ją wizja kolejek większych, niż były przed pandemią. - Jak mam przez to wszystko przebrnąć, od razu odechciewa mi się kontaktu ze służbą zdrowia. Czekam więc na koniec pandemii, żeby zająć się porządnie choćby moimi rozpapranymi hemoroidami, które leczę na własną rękę za pomocą maści. Wiem, że powinnam się zgłosić do specjalisty, ale dopóki czuję, że mojemu zdrowiu nie grożą poważne konsekwencje, nie pójdę do lekarza. Dokucza mi też kręgosłup. Powinnam iść do ortopedy i do fizjoterapeuty. Oprócz kolejek boję się zarażenia. Znalazłam więc na YouTube ćwiczenia i w ten sposób się ratuję. Kolejki do specjalistów na NFZ i przed pandemią były przygnębiające. Teraz nawet nie chcę myśleć, co się dzieje. Jestem przekonana, że za wszystko będę musiała płacić prywatnie, a na to mnie nie stać. Od dawna nie byłam także u ginekologa, a powinnam. Przez te kolejki machnęłam na wszystko ręką - przyznaje. A jak z tym jest, np. w Warszawie w niektórych poradniach, mogę opowiedzieć z własnego doświadczenia. Już w kwietniu roku pandemicznego bez kolejek, w puściutkiej przychodni, miałam zrobione przez wielkiej klasy profesjonalistę USG na dobrym sprzęcie. Prywatnie taka przyjemność u tego znanego lekarza kosztuje 250 zł. Byłam zaskoczona: krótki termin, spokój. Latem byłam trzy dni na badaniach w szpitalu. Nie zaraziłam się covidem, dowiedziałam się, że nie mam poważnej choroby autoimmunologicznej, więc zyskałam zbawienny spokój. Potem bez problemu kilkakrotnie byłam u lekarza na wizytach kontrolnych. Mam to szczęście, że mnie nie zbyto teleporadą. Pewnie wszystko zależy od podejścia danej przychodni. Zdaję sobie sprawę, że moja przychodnia jest pozytywnym wyjątkiem. I właśnie dlatego statystyki umieralności są zatrważające. Obawa przed covidem W 2020 r. zmarło ponad 76 tys. osób więcej niż w 2019 r. (wzrost o prawie 16,7%). To najgorsza statystyka od II wojny światowej. Na 1000 mieszkańców Polski zgonów mamy 12,7. Podobnie było tylko w roku 1951 - 12,2. Wtedy żniwo zbierały choroby zakaźne: odra, tężec, krztusiec, błonica, polio; umierały też noworodki. Dzisiejsze wskaźniki nakręciła pandemia po społu z wieloletnimi zaniedbaniami w ochronie zdrowia. Te nadmiarowe zgony, o wiele liczniejsze niż w latach poprzednich, są spowodowane powikłaniami w chorobach przewlekłych, niewydolnością służby zdrowia, utrudnionym dostępem do specjalistów i brakiem diagnoz. W UE pod względem nadmiarowych śmierci jesteśmy liderami wespół z Hiszpanią - 18,4%, Bułgarią - 16,7% i Belgią - 16,6% (dane za OKO.press.). - Ludzie boją się covidu: dopóki nie boli, nie kłuje, nie idę do lekarza. Albo: poleżę i przestanie, rozchodzę ból. To zaniedbanie, wina leży po stronie pacjenta. Covid jest hasłem, które wyparło inne jednostki chorobowe. Znam starszą panią, która dopiero powalona covidem, w szpitalu, dowiedziała się, że ma zaawansowanego raka trzustki. Wcześniej miała dolegliwości, ale nie szła do lekarza, bojąc się covidu. A teleporada okazała się nietrafiona. Czy to więc dziwne, że boimy się teleporad? W dodatku temat covidowy jest cały czas pompowany przez media, tylko tu szukamy sensacji, skupiamy się na innych, nie na własnym cierpieniu - mówi dr Bogna Szymańska-Kotwica, psycholog w Wojewódzkim Szpitalu Zakaźnym w Warszawie oraz w gabinecie Minds of Hope. Prof. Bolesław Samoliński, kierownik Zakładu Profilaktyki Zagrożeń Środowiskowych i Alergologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, współtwórca strategii rozwoju zdrowia publicznego, już w sierpniu 2020 r. stanął na czele niezależnego, interdyscyplinarnego zespołu ekspertów zdrowia Continue Curatio. Już wtedy przewidywali tę dużą śmiertelność. Wystosowali więc do pacjentów i decydentów list otwarty, w którym apelowali o wdrożenie testów różnicujących grypę i covid w okresie jesienno-zimowym. Pisali, że owszem, rozwijajmy teleporadnictwo i teleopiekę, ale z zachowaniem bezpieczeństwa chorych. Wzywali do stworzenia wytycznych dla każdej specjalności, ze wskazaniem alarmujących objawów. Uważali, że konieczne jest budowanie świadomości zdrowotnej Polaków oraz ich edukacji dotyczącej teleporad, e-recept i e-skierowań. Nie są prorokami, są naukowcami, którzy umieją czytać dane i wyciągać z nich wnioski. Dziś prof. Samoliński pytany, dlaczego Polacy nie chodzą do lekarzy, odpowiada krótko: boją się covidu. Wina leży po stronie tychże lekarzy, którzy w marcu pozamykali szczelnie przed pacjentami prawie wszystkie placówki medyczne, co było absurdem. Ale też po stronie pacjentów. - W 2019 r. były 42 mln porad w przychodniach podstawowej opieki zdrowotnej, w 2020 r. - o 11,5 mln mniej. Właśnie z powodu pozamykanych przychodni podstawowej opieki zdrowotnej, przejścia na teleporady, przy czym telefonów od pacjentów się nie odbierało, liczba skarg do Rzecznika Praw Pacjenta wzrosła z 700 w 2019 r. do 1,7 tys. w 2020, a na POZ o 100 proc. Mniej było skarg na szpitale, bo te już kompletnie się zamknęły - wylicza prof. Samoliński. - Poza tym mniej więcej w czerwcu głośno było, że 30 proc. zakażeń covidem pochodzi ze służby zdrowia. Ludzie więc bali się przychodni, SOR-ów, izb przyjęć. Teraz trafiają tam pacjenci w gorszym stanie, niż gdyby zgłosili się na czas. Porównywano 44. tydzień roku 2019 i 2020 - zmarło o 7 tys. osób więcej, 1,3 tys. z powodu covidu. Stało się tak, bo karetki z pacjentami godzinami czekały przed izbami przyjęć. Pacjenci umierali w domach, czekając na karetki. Wydano mniej kart onkologicznych, a przecież ludzie nie przestali chorować na nowotwory. W tym samym czasie POZ nadal nie otworzyła się dla pacjentów, opieka ambulatoryjna została zamknięta decyzją wojewodów, choć nie było takich zaleceń ani z NFZ, ani z Ministerstwa Zdrowia. Wszystkie te czynniki sprawiły, że pacjentom niecovidowym było w Polsce gorzej niż covidowym. Dzisiejsza krzywa zgonów pokazuje krajobraz jak po bitwie. Próbujemy wracać do normalności, ale to trudna droga. Najważniejsze jest oddzielenie systemu covidowego od niecovidowego - stwierdza prof. Samoliński. Efekt "zostańcie w domu" Prof. Cezary Szczylik, wybitny onkolog, za kryzys zdrowia Polaków wini głównie rząd. - Od początku pandemii był niekonsekwentny i chaotyczny w podejmowaniu decyzji. W ciągu jednego dnia potrafił dać dwa sprzeczne komunikaty. Tymczasem rząd, szczególnie w kryzysie, musi być daleki od emocji. Od kilku miesięcy obserwujemy więc efekty niekonsekwencji w poczynaniach rządu. Najwięcej zgonów jest obecnie w południowo-wschodniej Polsce: Przemyślu, Rzeszowie i okolicach. Właśnie tam TVP z jej pisowskim przekazem jest bogiem - mówi z goryczą. Jego zdaniem nie bez winy są media w ogóle - z powodu rządowego chaosu nie miały skąd czerpać wiedzy, toteż czerpały ją np. z Włoch, gdzie masowość zgonów covidowych była porażająca. - Przestraszono nas okrutnie. Po czym latem poszedł komunikat, że covid nie jest taki straszny, ludzie wyjechali na wakacje, biegali po galeriach handlowych. I po raz kolejny okazało się, że jednak nie jesteśmy narodem wybranym i covid wcale nas nie ominął - tłumaczy prof. Szczylik. - Od kilku miesięcy obserwujemy w onkologii przesunięty efekt strachu przed tłumami w przychodniach, kolejkami. Wiadomo, że ci chorzy są szczególnie narażeni na ciężki przebieg covidu, no więc siedzą w domu. Myślę, że w innych specjalizacjach jest podobnie. Uciekanie przed zagrożeniem to odruch, jak w przypadku, gdy poparzymy się i potem cofamy rękę przed gorącym. Z badań fundacji onkologicznej Alivia wynika, że ludzie masowo nie zgłosili się na przesiewowe badania mammograficzne czy kolonoskopię. - Pamiętamy te apele członków rządu z początku pandemii, by ograniczyć wizyty lekarskie do minimum: jeśli nic wielkiego ci nie dolega, zostań w domu. Konsekwentnie był budowany wielki strach przed covidem - mówi dr Ewa Jarczewska-Gerc, adiunkt na Wydziale Psychologii Uniwersytetu SWPS. - Niechęć i lęk przed diagnozowaniem nowotworów były dość powszechne także przed pandemią. To dlatego są akcje na temat raka szyjki macicy czy raka piersi z udziałem celebrytów. Zawsze boimy się diagnozy, a covid stał się wygodną wymówką. Skoro rząd prosi: zostań w domu, chyba wie, co mówi, i nowotwory wcale tak szybko się nie rozwijają. Oprócz seniorów, dla których kolejka do lekarza to rodzaj życia towarzyskiego, jest grupa, która powinna się badać, a tego nie robiła i nie robi. Ludzie boją się dziś wezwać karetkę, bo przecież mówiono im: radzisz sobie, nie blokuj miejsca innym, którzy naprawdę potrzebują pomocy. Znam przypadek, kiedy karetka została wezwana za późno. I inną tragiczną historię z początku pandemii, gdy 40-letni mężczyzna z otwartym wrzodem żołądka odbijał się od szpitala do szpitala, nigdzie nie chcieli go przyjąć, bo covid. Niestety, nie żyje, zostawił żonę i dwoje dzieci. Teraz więc ludzie boją się, że i tak nie zostaną przyjęci albo że niepotrzebnie zabiorą komuś miejsce. Poza tym działa negatywne doświadczenie: i tak się nie dopcham - podsumowuje dr Jarczewska-Gerc. Polak "nie ma czasu" na leczenie Statystyczny Polak ocenia swoje zdrowie na trójkę z plusem. Pod koniec stycznia 2020 r. w badaniu wykonanym przez ABC Rynek i Opinia, na pytanie, dlaczego nie chodzi do lekarza, najczęściej odpowiadał: nie mam czasu na umówienie wizyty, szkoda mi czasu na czekanie. Na NFZ trzeba długo czekać, a prywatnie mnie nie stać. Jeśli już się leczy, to nie ma czasu stosować się do wszystkich zaleceń. Czasu brakuje również na pójście do apteki i wykupienie leków. Około 15-30 proc. rodaków cierpi na "syndrom białego fartucha" - na widok lekarza skacze im ciśnienie krwi. Obawiają się kolejnej wizyty, bo podczas poprzedniej ktoś ich zrugał albo zostali niewłaściwie zdiagnozowani. Coraz częściej nagłaśnia się błędy lekarskie, nieprzyjemne zachowania personelu medycznego lub bolesne zabiegi. Unikamy lekarzy z powodu wstydu: przed rozebraniem się, z powodu nadwagi lub otyłości, przed byciem zruganym za niezdrowy tryb życia. Wstydu doświadczają też kobiety przed wizytą u ginekologa, szczególnie te w wieku 55-65 lat. A to wtedy wzrasta ryzyko zachorowania na raka piersi i narządów rodnych. - Pacjenci boją się upokorzenia. Nie chcą się narażać na impertynencje. Inna sprawa, że lekarze są już skrajnie przemęczeni i bywają nieprzyjemni. Myślę, że brak profilaktyki żniwo zbierze dopiero w przyszłym roku, choć i obecne statystyki są przerażające. Osobną kategorię stanowią mężczyźni. Oni zawsze mają problem z pójściem do lekarza. A jak już mają kawałek pupy pokazać, jest dramat. Dlatego rak prostaty czy jelita grubego ma się u nich tak dobrze. Kobiety niemal od nastoletniości są obeznane z ginekologiem i to przełamuje trochę barierę wstydu, wywołując większą otwartość na procedury medyczne - konkluduje dr Ewa Jarczewska-Gerc. Do typowej niechęci do wizyt u lekarzy doszła nietypowa postawa wobec zakażenia koronawirusem - coraz więcej ludzi, którzy mają objawy, np. utratę węchu lub smaku, duszności, osłabienie i kaszel, nie zgłasza się ani do lekarza, ani na test. Chorują w domach, a koronasceptycy chodzą do pracy. Bo przecież covid to wymysł, spisek. A że wkrótce współpracownik także choruje? Cóż, zdarza się. Prawda jest też taka, że ludzie boją się o pracę i przychodzą zakażeni. Boją się również o pracę najbliższych: moja żona kosmetyczka musi chodzić do pracy. Prezesi dużych firm, choć mają gorączkę, duszności, do lekarza nie idą, bo "nie zostawią na tak długo biznesu". Wreszcie ludzie bez węchu i smaku nie idą do lekarza ani na test, bo: a co mi to da? I tak nie ma na to lekarstwa i niepotrzebny mi cyrk z izolacją, kwarantanną i policją. No i mamy to, co mamy. Beata Igielska