Justyna Mastalerz, Interia: Jak ocenia pan ostatnią decyzję MEN, związaną z możliwością powrotu do szkół dzieci w klasach I-III szkół podstawowych? Sławomir Broniarz, prezes ZNP: - Po pierwsze, jeżeli już MEN chciało, poprzez uruchomienie edukacji szkolnej, dać sygnał, że życie się normalizuje, chociaż tak nie jest, o czym najlepiej świadczą dzisiejsze wyniki kolejnych zakażeń, to moim zdaniem należałoby zacząć od tej grupy uczniów, której jesteśmy w stanie pewne rzeczy wytłumaczyć, od których jesteśmy w stanie wyegzekwować subordynację i dyscyplinę, czyli uczniów relatywnie najstarszych - klas VI, VII i VIII szkół podstawowych. Natomiast MEN zdecydowało tak, jak zdecydowało. - Rodzice - jak pokazują statystyki - są przeciwni tego rodzaju eksperymentowi. Widać wyraźnie, choćby na przykładzie edukacji przedszkolnej, która ruszyła, że rodzice zagłosowali nogami na "nie". I zapewne podobna sytuacja będzie w klasach I-III. Naszym zdaniem była to decyzja natury ekonomicznej: życie się normalizuje, więc rodzice mogą posłać dzieci do szkół, a co za tym idzie - nie muszą korzystać z zasiłku. Jak od poniedziałku (25 maja) będą zatem wyglądały zajęcia opiekuńczo-wychowawcze dla najmłodszych uczniów? - Mamy tutaj poważne wątpliwości dotyczące segmentu nauczycielskiego. Mianowicie: strona organizacyjna, za którą odpowiada dyrektor szkoły, powodować będzie w dużej liczbie placówek ogromne perturbacje. Dlaczego? Ano dlatego, że jeżeli nauczyciel uczy w klasie 1A, to nie wie, czy będzie prowadził tylko i wyłącznie zajęcia o charakterze opieki świetlicowej, czy będzie prowadził dydaktykę. Stwierdzenie pana ministra, że będzie to opieka z "jakąś" dydaktyką, wywołało furię wśród nauczycieli. "Jakoś" można prowadzić MEN, ale nie uczyć. - Zwracamy uwagę na to, że jeżeli 15 uczniów zostaje w domu, bo rodzice ich nie przysłali do szkoły, to nauczyciel po porannych zajęciach wraca do domu i ponownie prowadzi dydaktykę z pozostałą grupą. Jeżeli natomiast zajmuje się tylko opieką nad dziećmi w sensie opieki świetlicowej i nie prowadzi dydaktyki w rozumieniu realizacji podstawy programowej, to powstaje pytanie, co z grupą dzieci, która wróci do domu i będzie musiała ponownie siąść do lekcji. Ministerstwo dało odpowiedź na te pytania? - Tutaj minister wyszedł trochę naprzeciw tym wątpliwościom, mówiąc, że dyrekcja szkoły będzie mogła dokonać pewnych roszad, jeżeli chodzi o treści podstawy programowej. To oznacza, że resort edukacji przyznał rację ZNP, bo rok temu domagaliśmy się znaczących ograniczeń w podstawie programowej. Podnosiliśmy, że oprócz dydaktyki nauczycielskiej jest też sekwencja informacyjna - internet - i w związku z tym nie ma powodu, żeby za wszelką cenę realizować podstawę programową od A do Z w tak rozbudowanym kształcie. To przeogromne obciążenie dzieci wyszło teraz w uwagach rodziców. A przecież możemy, kierując się zasadą zaufania wobec nauczycieli, powiedzieć im, by realizowali tylko wybrane treści z podstawy programowej. Egzaminy ósmoklasistów i tegoroczna matura odbędą się. MEN podjęło dobrą decyzję? - Matura musi się kiedyś odbyć, biorąc pod uwagę całokształt procesu rekrutacji do szkół wyższych. To egzamin zewnętrzny, państwowy. Tyle tylko, że jeżeli w ciągu najbliższych paru dni okaże się, że pandemia narasta, to równie dobrze maturę można przełożyć nawet na lipiec, a rekrutację przeprowadzić w terminie późniejszym. Odbędzie się też egzamin ósmoklasisty. Pod koniec kwietnia apelował pan do szefa MEN, żeby zrezygnować z tego pomysłu. - Jeśli chodzi o egzamin dla ósmej klasy, to wydaje się, że minister postanowił zrealizować ten pomysł za wszelką cenę. Ja podtrzymuję mój pogląd - egzamin po ósmej klasie wcale nie musi się odbyć, mamy wystarczająco dużo czasu, żebyśmy z tego zrezygnowali. Proces rekrutacji do szkół średnich mógłby się odbyć na podstawie świadectwa klasy siódmej, półrocza klasy ósmej i oceny końcowej klasy ósmej. - Minister zdecydował się na egzamin, ale jest to pewne ryzyko. 350 tys. uczniów musi pojawić się w szkole. Zalecenia, dotyczące tego, że dzieci nie mogą się gromadzić ani przed, ani po egzaminie, że egzaminy mają się odbywać w mniejszym natężeniu liczbowym w poszczególnych klasach, że będą dwuosobowe komisje, to jest po prostu próba dopasowania do rzeczywistości, ale można było z tego z powodzeniem zrezygnować, ku pożytkowi zarówno rodziców, uczniów, jak i nauczycieli. - Dostajemy naprawdę bardzo dramatyczne wiadomości. Piszą rodzice, którzy protestują przeciw narażaniu życia i zdrowia ich dzieci. Co więcej - egzamin po ósmej klasie i cały proces rekrutacji na dobrą sprawę zabiera dzieciom wakacje - w sensie emocjonalnym. Dziecko w ostatnim tygodniu sierpnia będzie z wypiekami na twarzy biegało, szukając miejsca w szkole, jeśli nie dostanie się do szkoły pierwszego wyboru. To jest problem, o którym mówią także rodzice. Wydłużenie tego procesu rekrutacji było konieczne, patrząc na kumulację dwóch egzaminów i prace Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, ale to odbyło się kosztem - przepraszam za patos - zdrowia psychicznego uczniów. Maseczki, minimalny dystans 1,5 metra, płyny do dezynfekcji, zakaz gromadzenia się uczniów przed szkołą... Placówki są dziś gotowe na przeprowadzenie egzaminów w ścisłym reżimie sanitarnym? - Nikt się szkół o to nie pytał. Kiedy na początku marca poprzez społecznych inspektorów pracy zadaliśmy dyrektorom pytanie o poziom przygotowania szkół, odpowiedź była jednoznaczna: nie jesteśmy przygotowani ani organizacyjnie, ani sprzętowo. Trudno mówić nawet o łazienkach wyposażonych w ciepłą i zimną wodę z mydłem, o ręcznikach papierowych, suszarkach. - Dzisiaj do tego doszły jeszcze maseczki, płyny dezynfekujące - to wszystko kosztuje, więc minister powie: organ prowadzący jest za to odpowiedzialny i musi sobie z tym poradzić. I dyrektorzy będą wspólnie z samorządami musieli sobie radzić. Pytanie, czy będą na to pieniądze. Minister powie: wydałem zalecenia, wydałem wytyczne. Tak na marginesie, między zaleceniami, wytycznymi, a treścią rozporządzenia jest potężna wyrwa, dotycząca chociażby pomocy dla abiturientów. W tej sprawie wystosowaliście ostatnio do MEN pismo o organizacji konsultacji dla maturzystów. Wskazujecie na bałagan w przepisach. Resort odpowiedział na apel? - MEN nie ma tego w zwyczaju. MEN nie ma też w zwyczaju konsultować, bo wysyła coś do otwartych konsultacji w piątek o godz. 15, dając nam czas na to, żebyśmy się wypowiedzieli, po czym w sobotę lub w niedzielę rozporządzenie jest już podpisane. Jeżeli minister edukacji i premier mówią na konferencji o tym, że maturzystom będzie udzielana pomoc, to chcę wyraźnie podkreślić, że konferencja nie jest źródłem prawa. - Minister w wytycznych tak miękko zasugerował, że byłoby dobrze, gdybyśmy pomogli maturzystom, natomiast w rozporządzeniu już tego nie zawarł. Z pewnością prawnik, który przygotowywał mu rozporządzenie, musiał mu powiedzieć: panie ministrze, ale to są byli uczniowie. I tak, jak nie świadczy się żadnych usług dla swoich byłych pracowników i nie wypłaca się im wynagrodzeń, tak nie można nauczyciela zobligować do tego, żeby pomagali w sensie formalnym swoim byłym uczniom. Nauczyciele mogą w takim razie odmówić prowadzenia konsultacji dla maturzystów, jeśli mieliby to robić za darmo? - Mogą. Kierując się treścią rozporządzenia, nauczyciel może powiedzieć: przepraszam, proszę mi pokazać, w którym punkcie rozporządzenia jestem do tego zobligowany. Nie jest, bo te osoby odebrały już swoje świadectwa. Za chwilę do szkoły może przyjść absolwent z ubiegłego roku, który będzie zdawał teraz maturę, i też powie: przepraszam, proszę mi udzielić pomocy, bo minister na konferencji tak powiedział. Oczywiście, wielu nauczycieli - wiem to z własnego doświadczenia - będzie tym dzieciom pomagało. Ale nie może być tak, że jest wywierana presja psychiczna na nauczycieli, bo czytając i analizując tekst rozporządzenia, nie znajdujemy tam podstawy do tego, żebyśmy w tym zakresie działali. Czy MEN w którymkolwiek momencie trwania epidemii konsultowało z ZNP wytyczne wydawane dla szkół? - Minister edukacji kieruje się stwierdzeniem, że specustawa dotycząca koronawirusa daje ministerstwu możliwość podejmowania decyzji bez konieczności konsultacji ich z partnerami społecznymi. Rzeczywiście, jeżeli pewne decyzje zapadają z godziny na godzinę, to może resort powinien się tym posiłkować, ale do matury mieliśmy - od momentu, kiedy zaczęliśmy rozmawiać - miesiąc, a do egzaminu ósmoklasisty półtora miesiąca. - Wczoraj wysłaliśmy do ministra Piontkowskiego potężny elaborat, gdzie zwracamy uwagę na rozbieżności dotyczące na przykład pracy nauczyciela przy egzaminach. W dalszym ciągu mamy sytuację z roku poprzedniego, gdy w komisjach egzaminacyjnych mogli zasiadać leśnicy albo zakonnice, a nawet osoby, które przyszły z ulicy. Wystarczyło, żeby mieli kwalifikacje pedagogiczne. Te osoby nie są pracownikami danej szkoły, a w wielu przypadkach nie spełniają nawet kryterium artykułu pierwszego Karty Nauczyciela. Co więcej, nauczyciele ze szkoły, który byli przy maturach, nie otrzymywali wynagrodzenia, a osoby zewnętrzne, niestety, tak. - Więc mówimy wyraźnie: trzeba to uporządkować, trzeba to oprzeć o pewną literę prawa. I był na to czas, ale potrzeba do tego także pewnej dojrzałości politycznej i świadomości, że skoro ktoś jest ministrem, to ciąży na nim obowiązek porządkowania stanu rzeczy, a nie jedynie myślenia reaktywnego. Jakie proponuje pan rozwiązanie, by zapewnić bezpieczeństwo uczniom i nauczycielom w tym trudnym czasie? - My zaapelowaliśmy do premiera, ministra zdrowia i ministra edukacji o przeprowadzenie testów na koronawirusa dla nauczycieli. Niektóre samorządy się tego podjęły. Ja za to słyszę od dziennikarzy, że to szalony pomysł, bo potrzeba około 240 mln zł, żeby przebadać 600 tys. nauczycieli. Na telewizję publiczną wydaliśmy dwa mld zł i jakoś z tego powodu nikt szat nie rozdzierał. Mówimy o zdrowiu i bezpieczeństwie 600 tys. nauczycieli i blisko pięciomilionowej rzeszy uczniów. - Jeżeli zdarzy się tak, że na egzamin maturalny przyjdzie do szkoły 100 uczniów i pojawi się chociaż jeden nauczyciel, który może stanowić zagrożenie, to konsekwencje tego mogą być dramatyczne i dla tej młodzieży, i dla nauczycieli. Automatycznie mamy wtedy kwarantannę dla kilkuset osób, kilkuset rodzin. Prawdopodobieństwo zarażenia jest ogromne. To samo dotyczy szkół podstawowych. Czego jako ZNP oczekujecie od MEN? - Kierując się opiniami lekarzy i profesorów, mówimy wyraźnie: nie ma powodów, żebyśmy w tym roku przyprowadzali dzieci do szkoły. Powiem szczerze, że bardziej ufam w tym zakresie dr Pawłowi Grzesiowskiemu czy prof. Krzysztofowi Simonowi, aniżeli Dariuszowi Piątkowskiemu. Minister edukacji może wie, jak uczyć historii, ale na pewno nie ma wiedzy dotyczącej skutków i zagrożenia wynikającego z sytuacji pandemicznej, w której jesteśmy. A co z nowym rokiem szkolnym? - My, jako kraj, w zasadzie jesteśmy nieprzygotowani do nowego roku szkolnego. Od ponad miesiąca domagamy się tego, żeby ten czas, zamiast na jątrzenie i wywoływanie kolejnych awantur, wykorzystać na właściwe przygotowanie do września. Na sprawdzenie, czy mamy armaty: komputery dla każdego dziecka i nauczyciela, na ile jesteśmy przygotowani logistycznie, organizacyjnie w zakresie edukacji zdalnej, gdyby taka sytuacja pojawiła się na jesieni. - Bo jeżeli mówimy, że nowy rok być może nie będzie mógł się rozpocząć w warunkach edukacji szkolnej, to powinniśmy teraz wszystko odłożyć na bok i rozpisać przetargi na nośniki dla szkół, rozmawiać na temat podstawy programowej, która będzie możliwa do realizowania w warunkach zdalnych. A przede wszystkim pomyśleć, co zrobić, żeby nie zgubić tych paru tysięcy uczniów, którzy dzisiaj do szkoły nie chodzą i z którymi nie ma żadnego kontaktu. Jest szansa na normalne wakacje dla uczniów i nauczycieli? - Ja bym chciał, żeby te wakacje odbyły się normalnie, żeby uczniowie wypoczęli. Ale musimy także myśleć o tym, że być może sierpień wcale nie będzie łagodny, a wakacje spowodują, że 1 września w nowym układzie będzie także edukacją zdalną. Powinniśmy działać w myśl słów: "Chcesz spokoju, szykuj się na wojnę", a nie mówić, że "jakoś to będzie". W edukacji nie powinno być "jakoś". Szkoła powinna być przewidywalna aż do bólu. To sprzyja normalnej pracy uczniów i nauczycieli.