"Priorytetem jest zapewnienie ulgi w oddychaniu: nie ma gorszego uczucia niż duszenie się. Ale brakuje respiratorów, ściągnęliśmy już wszystkie z onkologii, pediatrii, sal operacyjnych. Posiłkujemy się doraźnymi środkami: maskami do nurkowania z Decathlonu, aparatami, których używają w nocy osoby otyłe. Chcemy, aby pacjenci jak najmniej cierpieli" - podkreśla Carmen Gijon Moreno w rozmowie z Jędrzejem Bieleckim. Jak przyznaje, rzeczywiście jest już tak, że lekarze - interniści i pulmonolodzy - muszą niejednokrotnie decydować, kogo ratować, a kogo nie. Osoby najgorzej rokujące często nie są kierowane na oddział intensywnej terapii. "Chcemy im towarzyszyć w ostatnich chwilach życia tak, aby jak najmniej cierpieli, uwolnić od rozpaczy. Dostają leki paliatywne, są do pewnego stopnia usypiani" - relacjonuje. Zgon pacjenta to niestety ciąg dalszy problemów. "W zakładach pogrzebowych obawiają się zarażenia, krematoria też nie nadążają. Wysyłamy ciała do lodowiska (Palacio de Hielo), które zostało przekształcone w tymczasową kostnicę" - opowiada lekarka z Madrytu. Hiszpański system opieki zdrowotnej zmaga się obecnie z ogromnymi brakami sprzętu i odzieży ochronnej. "Ja używam tej samej maseczki (FP2) od tygodnia, u mojej siostry, która pracuje w szpitalu Ramon y Cajal w Madrycie, w ogóle nie ma masek! Z braku kombinezonów muszę zakładać worki na śmieci" - mówi rozmówczyni "Rzeczpospolitej". Jej słowa ilustrują, z jak dramatyczną sytuacją przyszło się mierzyć ochronie zdrowia: "To jest niezwykle agresywny wirus. Stan osób, które czują się dobrze, w ciągu godziny może się gwałtownie pogorszyć. Pacjenci nie są na to przygotowani, wielu ogarnia panika, strach, załamanie (...). Oddają życie w moje ręce. Nikt z nas, lekarzy, nie jest na to przygotowany" - wskazuje. Więcej w "Rzeczpospolitej"