"Drodzy państwo, nie walczymy dziś wyłącznie z epidemią, walczymy z infodemią. Fałszywe wiadomości szerzą się nawet szybciej i łatwiej niż wirus, a są równie groźne", ogłosił w połowie lutego na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa dr Tedros Adhanom Ghebreyesus, dyrektor generalny WHO. Rozwój wydarzeń dowiódł prawdziwości jego słów - tam, gdzie docierał koronawirus, wraz z nim docierały plotki, teorie spiskowe, fake newsy i antynaukowe brednie. Im gwałtowniej rozwijała się choroba, tym bardziej przybierała na sile plaga dezinformacji. Zjawisko zyskało globalny charakter, a mapa ośrodków epidemii nakłada się na mapę zakażenia dezinformacją. W historii było tak już wielokrotnie - zaraza i plotka, strach i kłamstwo, panika i manipulacja pojawiają się razem przy każdej większej destabilizacji, czy będzie to klęska naturalna, zamach terrorystyczny, czy epidemia. Tylko że dziś po raz pierwszy doświadczamy tego na światową skalę dzięki internetowi i sieciowym narzędziom komunikacji, a przede wszystkim mediom społecznościowym, w których informacja naprawdę rozprzestrzenia się jak wirus. Zasilana paliwem strachu, oburzenia i złości dyskusja na karmiących się przede wszystkim naszymi emocjami platformach społecznościowych, atmosfera nieufności wobec autorytetów nauki i wiedzy, populistyczne odrzucenie ekspertów i "specjalnych kast" - to dla dezinformacyjnej epidemii i rozsiewanego przez nią wirusa paniki warunki cieplarniane. Aż dziw, że jeszcze zachowujemy pewien umiar i rozsądek. Rozbijacze mitów Światowa Organizacja Zdrowia już w lutym na swojej stronie internetowej i we współpracy z krajowymi organizacjami zajmującymi się ochroną zdrowia zaczęła publikować sprostowania lub demistyfikacje - krócej debunki - najpopularniejszych fałszywych pogłosek i plotek. Ich charakter pokazuje, że choć technologia idzie do przodu, myślenie magiczne i ludowa paramedycyna mają się dobrze. Wśród pytań, na które odpowiada WHO, pojawiają się i takie, czy wirusa zabije ciepła kąpiel lub wytarzanie się w śniegu albo opryskiwanie ciała alkoholem. Inny mit, który obalają eksperci, to ten o skuteczności czosnku w walce z wirusem. "Czosnek jest zdrowym pokarmem, który ma właściwości przeciwbakteryjne, nie ma jednak dowodów, że jedzenie czosnku chroni przed zarażeniem się nowym koronawirusem", piszą. Ten pozornie tylko niegroźny rodzaj dezinformacji rozprzestrzenia się za pomocą łańcuszków, przesyłanych do bliskich i znajomych. Niepokój skłania do wierzenia nawet, a może przede wszystkim, w "zaufaną", przekazywaną z ust do ust wiedzę - z czego korzystają twórcy mitów. O przykłady rzekomo skutecznych terapii, które "w trosce o innych" krążą po Polsce i świecie, nietrudno. Oto fragmenty: "Garść informacji, które otrzymałem ze środowiska akademickiego od znajomej profesor i profesora. Może komuś się przyda. (...) Spaceruj więcej na słońcu. Picie gorącej wody jest koniecznością. Chociaż nie jest to lekarstwo, będzie korzystne dla twojego ciała. Picie gorącej wody jest skuteczne w walce ze wszystkimi wirusami. Wirus z Wuhan nie jest odporny na ciepło i zostanie zabity w temperaturze 26-27 stopni Celsjusza. Dlatego pij więcej gorącej wody, aby zapobiec tej chorobie. Trzeba wypłukać nos w nozdrzach. Wyślij to do jak największej liczby osób - to twoje osobiste zbawienie od tego wirusa, który nie pojawił się w wyniku jego naturalnej mutacji". Właściwie każde zdanie jest bzdurą lub banałem, któremu nadane zostało ponadnaturalne znaczenie medyczne. Spacery na słońcu są z pewnością zdrowe, ale nie w sytuacji, gdy rekomendowana jest kwarantanna i unikanie miejsc publicznych! Picie wody nigdy chyba nie szkodzi, ale nie ma dowodów (i można się założyć, że ich nie będzie), że powstrzymuje zakażenie. Gdyby wirus ginął w temperaturze powyżej 26 st., to powinien też zostać zneutralizowany w kontakcie z naszą jamą ustną czy nosem, bo temperatura ciała jest sporo wyższa, prawda? A pogłoskę o rzekomej skuteczności płukania nosa zdementowała WHO na wspomnianej stronie. Co ciekawe, nawet zdanie, że recepty te polecają znajomi profesorowie, którzy pomagają Chińczykom, to kalka z innego kłamstwa. Cytowany łańcuszek - jak się okazuje - jest bliźniaczo podobny do tego, który powstał najprawdopodobniej w języku angielskim i powoływał się na "pracownika szpitala uniwersyteckiego na Stanfordzie". Uniwersytet Stanforda w Kalifornii w rozmowie z dziennikarką portalu The Verge zdementował i potępił tę fałszywkę w czwartek 12 marca - gdy, jak widać po jej karierze w Polsce, zdążyła już zainfekować dwa kontynenty. Odwracanie uwagi i podkopywanie autorytetu Ktoś powie, że zalecenia, by jeść czosnek i płukać gardło wodą są nieszkodliwe. Same w sobie może rzeczywiście. W normalnych okolicznościach byłoby przesadą twierdzić, że mylna informacja jest równie zabójcza jak śmiertelna choroba. Ale czasy pandemii do normalnych nie należą. I choć nie każda głupia plotka albo teoria spiskowa ma równie drastyczne konsekwencje i zasięg, to eksperci są zgodni - społeczeństwo, które jest dobrze poinformowane i ma ciągły dostęp do rzetelnej, sprawdzonej i aktualnej wiedzy, sprawniej sobie poradzi z ograniczeniem pandemii. Ograniczeniem, podkreślmy to słowo, nie pokonaniem czy wyeliminowaniem wirusa w ogóle. Tak, niestety, higiena informacyjna nie działa. Ale już jej brak z pewnością pomoże rozprzestrzenianiu się wirusa i w efekcie doprowadzi do zakażenia, choroby i śmierci większej liczby osób. Stawka jest jednoznaczna. Łańcuszki z ludowymi receptami są szkodliwe, bo odwracają uwagę od skutecznych sposobów ograniczania zasięgu pandemii, wprowadzają zamęt, żerują na niewiedzy i naiwności - często pogłębiając jedną i drugą. Wiadomości, które odwołują się do "tajemnej", "zaufanej" wiedzy albo informacji pochodzących "od znajomych" - a to bardzo popularny motyw dezinformacji - mogą prowadzić do osłabienia autorytetu lekarzy i ekspertów zdrowia publicznego, którzy rzekomo ową wiedzę ukrywają. W niektórych zaś przypadkach skutkują fałszywym poczuciem bezpieczeństwa, którego następstwem jest ryzykowne zachowanie i większe narażenie się na kontakt z wirusem. Ale obok tych, którzy dezinformują naiwnie, są też dziwaczne próby zarobku czy (auto)promocji na wirusie. Strongman i witamina C Gdy w Polsce odnotowano już pierwsze przypadki zakażenia koronawirusem, na oficjalnym koncie strongmana Mariusza Pudzianowskiego w serwisie Instagram można było przeczytać, że siłacz poleca na koronawirusa witaminę C, powołując się na "komunikat prasowy zespołu medycznego ze szpitala Uniwersytetu Xi’an Jiaotong w Chinach". Konkretnie poleca jeden produkt, którego opakowanie ściskał pod umięśnionym ramieniem - witaminę C firmy Olimp Nutrition, z którą współpracuje. We wpisie można było przeczytać, że chiński szpital i inne instytucje medyczne z Chin, po badaniach i testach, rekomendują witaminę C w dużych dawkach. "Pacjenci cierpiący na ciężkie wirusowe zapalenie płuc (potencjalnie śmiertelne powikłanie nowego koronawirusa COVID-19) wyzdrowieli po leczeniu dużymi dawkami witaminy C". Od razu zaznaczmy, że witamina C nie leczy koronawirusa - nawet jeśli (o czym nie wiemy) niektórym chińskim pacjentom ją podawano. Organizm jest jednak w stanie przyswoić określoną dawkę witaminy C i jej nadwyżki pozbywa się z moczem. W związku z czym jej suplementowanie i zażywanie dużych dawek nie jest kuracją zalecaną przez lekarzy. Szczególnie na chorobę, o której wiemy tak mało i na którą nie ma jeszcze skutecznego lekarstwa. Pseudonaukowy język i powoływanie się na autorytety oraz instytucje, których wiarygodność trudno przeciętnemu odbiorcy sprawdzić, to typowe w takich przypadkach narzędzia. W sytuacji zagrożenia nikt nie będzie weryfikował, czym są szpital Xi’an i Shanghai Medical Association, które pojawiają się w poście Pudziana w roli naukowej podkładki, i co faktycznie w tej sprawie mówi konsensus naukowy. Co gorsza, pojawiające się tam fragmenty o rzekomym konsensusie chińskich naukowców są żywcem przetłumaczone ze strony internetowej dr. Matthiasa Ratha, którego brytyjski "The Guardian" opisywał jako przeciwnika nowoczesnej medycyny. Rath wiele lat temu, gdy gazeta skrytykowała jego metody i opisała zarzucane mu nadużycia w pracy z pacjentami chorującymi na HIV/AIDS w Afryce Południowej, pozwał gazetę i wielu dziennikarzy, po czym z pozwu się wycofał. Strona Ratha na Wikipedii informuje, że wierzy on w możliwość wyleczenia witaminami między innymi raka i HIV/AIDS i promuje tę teorię. Rath owe witaminy sprzedaje na swoich stronach internetowych - podobnie jak Pudzianowski reklamuje witaminy na Instagramie. Na wpis Pudzianowskiego zareagował pracownik Centrum Nauki Kopernik, który skrytykował szerzenie nienaukowej wiedzy i zgłosił wpis do usunięcia przez platformę. Nic z tego - Pudzianowski (lub osoby zarządzające jego kontem) usunął odniesienia do koronawirusa w reklamie, być może po krytyce, ale wpis z Instagrama (platforma należy do Facebooka) nie zniknął. Zniknął za to krytyczny komentarz pracownika CNK. To ważny szczegół w dyskusji o tym, na ile chwalone dziś za walkę z dezinformacją korporacje internetowe w rodzaju FB i Instagrama faktycznie wywiązują się z tego zadania. Strach rodzi strach Jest i trzeci rodzaj dezinformacji, który wypełnia obecnie internet. Teorie spiskowe, zasłyszane "z dobrego źródła" informacje od "wojskowych" i "znajomych w ministerstwie". Katalog tych obaw jest równie szeroki, jak powtarzalny. Według jednej z najpopularniejszych teorii koronawirus był produktem inżynierii genetycznej lub bronią biologiczną, która "wydostała się spod kontroli" w laboratorium w Wuhan. Jeśli komuś ten pomysł wydaje się niepoważny czy śmieszny, trzeba powiedzieć, że - jak ustaliły portal medyczny Stat i strona sprawdzająca fakty NewsGuard - artykuł opisujący koronawirusa jako skutek chińskiej manipulacji genetycznej w Wuhan dotarł do 15 mln osób w USA. W Polsce jednak infodemia - im większa robi się liczba potwierdzonych przypadków - objawia się w lokalnym języku i gramatyce teorii spiskowych. Te mniej mają wspólnego z filmowymi thrillerami o broni biologicznej, a więcej z traumami z czasów stanu wojennego czy rytualną niewiarą w jakąkolwiek sprawczość rządu i panikę w kręgach władzy (zauważmy, że wykluczające się teorie mogą w myśleniu spiskowym funkcjonować obok siebie bez problemów). Stąd biorą się wiadomości, że władza ukrywa faktyczną liczbę zakażonych lub ją zaniża, by ukryć rozmiary epidemii. Lub na odwrót, że wykorzystuje epidemię koronawirusa, który sam w sobie nie jest aż tak groźny, aby za chwilę rozjechać czołgami opozycję i internować zwykłych obywateli. Jeszcze jeden nurt teorii spiskowych, szczególnie spektakularny, pokazuje zaś rząd jako marionetki w rękach światowych koncernów, które potrzebują wirusa, żeby ukryć ekspansję sieci komórkowej 5G. Mnożą się tajemnicze "SMS-y od znajomych", którzy mają jakąś zakulisową wiedzę o ruchach wojsk i planach przymusowego ograniczenia możliwości poruszania się nawet w granicach pojedynczych miast. A Zbigniew Stonoga, znany internetowy prowokator, donosi, że PiS kupiło po zawyżonej cenie 15 mln maseczek, żeby kosztem naszego zdrowia zarobiła sobie firma krewnych kogoś z MSW. Tak na marginesie - to arcyciekawe, co kostiumy, w które ubierają się te lęki, mówią o nas jako o społeczeństwie i zbiorowości. Jednak ten rodzaj dezinformacji niesie jeszcze inne zagrożenia - samospełniającej się przepowiedni. Bombardowani informacjami o niedoborach żywności czy artykułów higienicznych będziemy bardziej skłonni robić niepotrzebne zapasy, czym wyłącznie przyczynimy się do ewentualnego prawdziwego deficytu podstawowych produktów. Ludzie straszeni stanem wyjątkowym i przymusową kwarantanną będą się zachowywać mniej racjonalnie i mniej będą ufać władzom, gdy te zaczną wprowadzać jakieś ograniczone środki zaradcze. W tym wypadku widać zaklęty krąg paniki - strach rodzi strach. Infodemia to fakt Należy więc zapytać, dlaczego teraz i czy rzeczywiście internet oraz media społecznościowe pogarszają sytuację. Słowem, czy infodemia jest prawdziwa. Najkrótsza odpowiedź brzmi: tak. Media społecznościowe sprzyjają szerzeniu się informacji wywołujących najbardziej emocjonalne reakcje, a wśród tych najsilniejszy efekt wywierają najbardziej podstawowe emocje: strach, wstręt, oburzenie, szok, agresja. I są badania naukowe, które potwierdzają istnienie tego mechanizmu - im bardziej coś nas oburza lub szokuje, tym bardziej jesteśmy skłonni właśnie tym (a nie czymś, co rozczula lub koi) dzielić się w internecie. W 2018 r. badania na ten temat przeprowadzili uczeni z amerykańskiego MIT. Omawiałem je szeroko dla portalu Reo.pl: "Aral, Roy i Vosoughi zaczęli pracę z materiałem źródłowym, na który składało się ponad 120 tys. doniesień medialnych - zbadanych przez sześć odrębnych stron fact-checkingowych - które przez ostatnią dekadę udostępnili, komentowali i podawali dalej użytkownicy Twittera. Dzięki analizie słów kluczy, emotikonów i odnośników do materiałów źródłowych badacze przyporządkowali do tych 120 tys. newsów 4,5 mln reakcji na Twitterze z 3 mln różnych kont. Ponieważ każdy materiał źródłowy - news, plotka, doniesienie czy wypowiedź polityka - były już uprzednio zaklasyfikowane przez niezależne od badaczy zespoły fact-checkerów jako prawdziwe, częściowo prawdziwe lub fałszywe, naukowcy prześledzili wyłącznie, co dzieje się z materiałami z każdej z tych trzech kategorii, jakie wywołują reakcje i jakie są ich dalsze losy w odmętach platformy społecznościowej. A potem porównali wyniki i - jak sami przyznają - wpadli w osłupienie". Naukowcy z MIT doszli do wniosku, że "fałsz rozchodzi się szybciej, dalej, głębiej i szerzej niż prawda we wszystkich kategoriach informacji, a wskazania są wyraźniejsze w przypadku fałszywych wiadomości z dziedziny polityki niż informacji dotyczących terroryzmu, katastrof naturalnych, legend miejskich czy wiadomości finansowych". Fałszywe wiadomości miały w niektórych kategoriach aż sześciokrotnie krótszy czas dotarcia do 1,5 tys. osób niż wiadomości prawdziwe. "Fejki" miały o 70 proc. większą szansę na udostępnienie na Twitterze. Fałszywkami dzielono się szerzej wśród użytkowników niezależnie od tego, czy były to arcypopularne historie, czy pogłoski, które cieszyły się dużo mniejszym zainteresowaniem. Infodemia jest prawdziwa, a porównanie dezinformacji do wirusa ma sens. Jest wręcz przerażająco trafne. Media społecznościowe zaś zostały stworzone do tego rodzaju sytuacji i na nich zarabiają. Niebawem przekonamy się też, czy i jak skutecznie są w stanie ograniczyć największe nadużycia. Pewnie nie będzie wielką przesadą powiedzieć, że to sprawa życia i śmierci. Jakub Dymek